niedziela, 23 grudnia 2012

Rozdział 4 ~ Przypadki w Milton ~


   Pewna młoda dziewczyna o długich, brązowych włosach pochyliła się nad krzakiem kwitnącej róży. Ostrożnie ujęła w dłoń delikatną, złoto-pąsową koronę i powąchała ją z wyraźną rozkoszą.
   - Smocza róża – szepnęła. – Jaka piękna!
   Ścieżka prowadząca do wysokiej werandy stykała się z malowniczym ogródkiem, pełnym krzewów, łodyżek, oraz zatrzęsienia kolorowych koron, pąków, a nawet malutkich owoców. Profesor Carter kochała kwiaty; gdy uczyła w Hogwarcie, często powtarzała, jak bardzo za nimi tęskni. Nie mogła trzymać ich zbyt wiele, ponieważ słodki, ale ciężki zapach sprawiał, że w pomieszczeniach robiło się duszno. W klasach było to nie do pomyślenia – nauczycielka zawsze starała się mieć wywietrzoną salę, aby jej uczniom „lepiej się myślało”. 
   Jedną z nielicznych roślinek, które profesor Carter trzymała w klasie, było śliczne drzewko cytrusowe. Przez dwa tygodnie stało ono koło biblioteczki, ożywiając chłodną salę i wydzielając przyjemny, limonkowy zapach. Jednak pewnego dnia jego liście z jakiegoś tajemniczego powodu zmieniły kolor na pomarańczowy i mimo natychmiastowej reanimacji przeprowadzonej przez profesor Sprout, roślina uschła. Załamana profesor Carter jeszcze tego samego dnia odesłała resztę swoich drzewek i kwiatów do domu.
   - Najwidoczniej szkoła nie jest dobrym dla nich miejscem – uzasadniła dziarsko swoją decyzję.
   Podobne historie często zdarzały się w Hogwarcie, dlatego nauczyciele szybko o wszystkim zapomnieli. Jednak uczniom, którzy szczerze lubili profesor Carter, przez długi czas było z tego powodu wstyd.
   - I co ona teraz sobie o nas myśli… – martwiły się uczennice. – Że jesteśmy bandą jakichś wandali!…
   - Trzeba być debilem, żeby zrobić coś takiego – złościli się uczniowie. – Przeszkadzało to drzewko komuś, czy jak?
   W końcu uczennice zrobiły składkę i odkupiły profesor Carter drzewko, a uczniowie wszczęli śledztwo i niebawem wymierzyli winowajcy rozumianą po swojemu sprawiedliwość. Jednak kto był kim w tej całej historii – to wiedzą tylko jej uczestnicy. My możemy jedynie snuć domysły, wiedząc, że w tamtym okresie pewien młody Ślizgon, Marcus Flint, został zatrzaśnięty na całą noc w cieplarni numer trzy, a dwie młode dziewczyny - z których jedna pochylała się właśnie nad krzewem smoczej róży - na widok rosnącego przy płocie drzewka cytrusowego, z ożywieniem zaczęły coś do siebie szeptać.
   - To na pewno jest to samo drzewko! – zaśmiała się ta o brązowych włosach. Nazywała się Lucy Blake, a towarzyszył jej nie kto inny, tylko znana nam już z poprzednich rozdziałów Tonks. – I jak pięknie się rozwija! 
   - Ja się tam nie znam – odpowiedziała Tonks – ale odnoszę wrażenie, że profesor Carter bardzo o nie dba.
   - Profesor Carter traktuje je po królewsku – podkreśliła Lucy, która była czarodziejskim architektem krajobrazu i miała w małym palcu wszelkie informacje o czaro-botanice. – Ani jednego żółtego listka… Ach, i nie profesor Carter! Teraz to jest… – Zrobiła pauzę i dokończyła tonem pełnym szacunku: – Pani Burnley.
   - Mówcie mi Berta – oznajmiła pani Burnley, ledwie Tonks i Lucy przekroczyły próg jej domu. – Nie chcę być już „panią profesor”, bo czuję się staro.
   - A, jak to mówią, masz tyle lat, na ile się czujesz - parsknął śmiechem Robert, lewitując dodatkowe krzesło. Wysłał je różdżką do salonu i dokończył: - Dlatego właśnie nigdy nie mogłem zrozumieć zarzutu, że między nami jest zbyt duża różnica wieku. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, wciąż czułem się jak osiemnastolatek.
   - Trudno zaprzeczyć - mruknęła Berta, gryząc wargi.
   Tymczasem Robert podszedł do Lucy.
   - Moje nazwisko Burnley - przedstawił się, ściskając jej dłoń. - A na imię mam Robert. Szanowna pani to zapewne...
   - Lucy Blake - odpowiedziała natychmiast Lucy. 
   - Witamy w naszych skromnych progach! - zakrzyknął Robert.
   - No - odezwała się Tonks, gdy Berta zaprosiła ją i Lucy do salonu. - Ja przyszłam tylko po te instrukcje i zaraz zmykam... Jestem w pracy i urwałam się z patrolu.
   - Wszystko za chwilunię dostaniesz - obiecał Robert. - Spocznij na moment, ja skoczę do gabinetu po moje notatki. - To mówiąc, ruszył cwałem po ładnych, drewnianych schodach na piętro. Tonks zwróciła tymczasem uwagę na osoby znajdujące się w salonie, w którym za chwilę miało się odbyć posiedzenie Zakonu Feniksa.
   Przy okrągłym stole siedziało już troje ludzi: dwie kobiety, które Tonks znała z pracy, oraz Jerry Moore.
   Na widok wchodzących kobiet, Jerry podniósł się z krzesła.
   - Cześć, Tonks – przywitał się, po czym spojrzał wyczekująco na Lucy.
   - To jest Lucy, moja przyjaciółka – przedstawiła ją szybko Tonks. – Lucy, to Jerry, mój znajomy z pracy.
   Jerry i Lucy uścisnęli sobie dłonie.
   - Przyjaciółka Tonks? – zapytał nagle Jerry, zaczynając się uśmiechać. Potem zapytał: – To nie ty przypadkiem zrobiłaś dla mnie ekspertyzę na obecność trucizny?
   Lucy uniosła brwi.
   - Owszem, robiłam jakąś ekspertyzę – przyznała. – Tonks powiedziała mi, że chodzi tylko o rozpoznanie trucizny, żeby ratować jakieś dziecko, bo ponoć do laboratorium była kolejka… Więc to było dla ciebie?
   - Tak, to było dla Jerry’ego – zgodziła się Tonks, przypominając sobie całą tę historię sprzed pół roku. Ekspertyza przeprowadzona przez Lucy nie miała żadnej mocy prawnej, ale pozwoliła w porę znaleźć antidotum dla czteroletniej Sheili.
   - Zgadza się – zaśmiał się Jerry.
   - Coś takiego! – zakrzyknęła Lucy. A potem zapytała: – I co się stało z tym biednym dzieckiem?
   - Wraca do pełni zdrowia w sanatorium – uspokoił ją Jerry. – Ojciec okazał się niewinny, bo nie wiedział, że do marchewki dostała się trucizna. Marchewkę kupił w warzywniaku od jakiegoś kretyna, który przechowywał zapasy tuż obok trutki na szczury.
   - To straszne – westchnęła Lucy. – I pomyśleć, że za błędy dorosłych cierpią niewinne dzieci…
   - Coś o tym wiem – przyznał smutno Jerry. – Brałem niedawno udział w takim śledztwie…
   Ponieważ pogawędka rozkręciła się na dobre, Tonks usiadła przy stole i zanim rzuciła Jerry’emu pierwsze, wściekłe spojrzenie, zapoznała się z dwiema siedzącymi tam kobietami.
   - My się chyba nawet widujemy w pracy – zauważyła niezwykle zgrabna, dobiegająca czterdziestki szatynka, która przedstawiła się jako Melissa Andrews. Jej głos był pretensjonalny i lekko zachrypnięty, jak u osób, które palą papierosy. – Ja pracuję w biurze Amelii Bones.
   - Tak, kojarzę panią – powiedziała Tonks.
   - A ja jestem księgową w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów – pochwaliła się ciemnowłosa Rose West, która mogła być niewiele starsza od Tonks, choć nasza bohaterka nie przypominała jej sobie z Hogwartu. – Czasem przygotowuję papiery pod te nowe, bzdurne ustawy.
   - Miło mi cię poznać – uśmiechnęła się Tonks.
   - To jak, moi drodzy? – rozległ się głos Roberta, który wszedł do salonu z naręczem jakichś dokumentów.  - Za chwilę zaczynamy obrady okrągłego stołu... Pozwolę sobie najpierw udzielić ostatnich wskazówek Tonks.
   Podszedł do stołu i usiadł na krześle obok Tonks, przodem do oparcia. Po chwili wygrzebał ze stosu dokumentów małą mapę i kartkę zabazgraną pismem Szalonookiego. Tonks słuchała z uwagą przez kilka minut, po czym wstała z krzesła i opuściła dom Burnley'ów.
   W głowie miała gotowy plan.


***


   Rejonem, który otrzymała Tonks jako Dzielnicowy Stróż, były okolice Milton Country Park. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że jest to jeden z najpiękniejszych zakątków południowej Anglii. Sam park to ulubione miejsce okolicznych mieszkańców, latem kwitący jak rajski ogród, a zimą biały i kryształowy jak zamek Królowej Śniegu. Na jego arkadyjski klimat składają się dwa jeziora, wielkie i stare drzewa, wydeptane alejki, oraz absolutny brak nowoczesnych, bzdurnych upiększeń, jak na przykład fontanna, czy betonowe dróżki. Jedynym kompromisem z naturą są śliczne mostki i drewniane przystanie, przy których zazwyczaj pływają kaczki, czekające z nadzieją na poczęstunek od przechodzących ludzi.
   Tonks uwielbiała swoje spokojne patrole wzdłuż niekończących się labiryntów ścieżek, a do domu wracała odprężona i w wyśmienitym nastroju. Dziś jednak musiała zrezygnować z wizyty w tej miejskiej oazie i wyruszyć na zwiady w samo centrum miejscowości Milton; w miejsce, które już z daleka bieliło się w słońcu i tryskało ożywionym gwarem.
   Był to miejscowy pub o nazwie Biały Koń.
   Zgodnie z tym, co twierdził Szalonooki, w tym właśnie pubie miał się dziś pojawić Norman Wolf, jeden z nowych współpracowników Lucjusza Malfoy'a, oraz jego wyraźny faworyt. Był to szczupły i wysoki mężczyzna o ogolonej na zero głowie, oczach młodego samuraja i wyrazie twarzy starego lisa. Tonks nie wiedziała o nim nic poza tym, jak wygląda i gdzie pracuje; właśnie dziś miała dowiedzieć się czegoś więcej.
   I - być może - poznać tożsamość niejakiego Glena, z którym Wolf miał się dzisiaj spotkać.
   Kilka minut przed południem nasza bohaterka pojawiła się w jednym z zaufanych pod kątem aportacji miejsc i już po kwadransie - zmieniwszy uprzednio wygląd w toalecie w niedalekim Tesco - pchnęła drzwi opustoszałej o tej porze knajpy.
   W środku panował nieprzyjemny zaduch, a pod sufitem unosiły się opary dymu tytoniowego. W kącie, przy stole bilardowym, stało dwóch zarośniętych mężczyzn w podkoszulkach, grając i popijając piwo z ogromnych kufli. Przy uchylonym oknie pewien elegancko ubrany jegomość spożywał obiad. Wśród tego wszystkiego uwijała się gorączkowo młoda kelnerka o pięknych, czarnych puklach, która właśnie postawiła dwa duże drinki na stoliku w najciemniejszym kącie sali, przy którym siedziały dwie osoby.
   Tonks zbliżyła się do jednego ze stolików.
   - Kawę rozpuszczalną z mlekiem i coś słodkiego - powiedziała machinalnie do kelnerki, sięgając do torebki, by wyjąć z niej ołówek i zeszyt z krzyżówkami.
   - Mogę zaproponować lody w czterech smakach - odparła kelnerka, a jej automatyczny ton świadczył, że znała na pamięć calutkie menu. - Są też muffiny i sernik z brzoskwiniami.
   Tonks zdecydowała się szybko na lody śmietankowe i gdy tylko dziewczyna oddaliła się w stronę baru, spojrzała dyskretnie, ale uważnie na dwóch jegomościów siedzących w ciemnym kącie sali i, niby od niechcenia, złapała kolczyk w swoim prawym uchu.
   W całej knajpie natychmiast zrobiło się cicho; z kolei rozmowa dobiegająca z kąta stała się głośna i wyraźna.
   Tonks, która była aurorem, mogła pochwalić się ogromnymi możliwościami szpiegowskimi. Sprytne urządzenie ukryte za kolczykiem pozwalało podsłuchiwać wszystkie dźwięki, których źródło znajdowało się w zasięgu wzroku. Dziewczyna mogła spokojnie siedzieć w dużej odległości, udając, że rozwiązuje krzyżówki, a w rzeczywistości spisywała wszystko, co jej wpadło w ucho.
   Niebawem kelnerka przyniosła zamówienie; Tonks zapłaciła i zabrała się do swojego deseru, nie wypuszczając z rąk ołówka i bacznie śledząc dialog Normana Wolfa i jego towarzysza.
   - Czekaj, Mike... - Wolf rozejrzał się uważnie na wszystkie strony. Najwyraźniej uznał, że ani bilardziści, ani mężczyzna spożywający obiad, ani kelnerka, ani młoda dziewczyna rozwiązująca krzyżówki nie stanowią zagrożenia, bo po chwili mruknął: - No, mów.
   Mike Glen - bo tak nazywał się drugi mężczyzna, nieco gruby, siwiejący szatyn o wiszących policzkach i małych, wąskich oczach, sięgnął po leżące na stole zapałki. Z wyraźnym trudem (który zazwyczaj pozwala czarodziejom rozpoznać swoich wśród mugoli) zapalił jedną i przystawił ją do cygara. Po chwili wypuścił z ust wielką chmurę dymu.
   - W Glasgow robi się nieciekawie - stwierdził ochrypłym szeptem. - Ludzie zaczynają się bać Czarnego Pana... Wszystko przez tę całą kampanię Flitwicka.
   - Co on kombinuje? - nastroszył się Wolf.
   Glen zaciągnął się i westchnął.
   - Pewnie z grubsza to samo, co Skretyniały Dinozaur - rzekł. - Tajne zebrania, rozmowy... granie na ludzkich uczuciach... Ci ludzie nie mają żadnego dowodu, poza słowami tego gnojka, Pottera, a mimo to ślepo wierzą we wszystko, co on mówi!
   - Oni jeszcze wierzą w zaufanie - stwierdził Wolf z drwiną w głosie. Użył dość wulgarnego epitetu i dodał ze złością: - W dodatku naiwni idioci... Powinniśmy ich wykończyć w kilka godzin!
   Tonks siedziała, słuchała i pracowicie sporządzała notatki, starając się przy tym wyglądać, jakby rozwiązywała krzyżówkę. Po kilkunastu minutach miała już całkiem pokaźny protokół - niepokojące sygnały, że poplecznicy Czarnego Pana wiedzą więcej, niż Zakon mógłby sobie życzyć, oraz jeszcze bardziej niepokojącą pewność, że zdrowie, a nawet życie profesora Flitwicka, mogą być poważnie zagrożone. Lecz zanim Wolf i Glen zaczęli cokolwiek uzgadniać, ten ostatni przypomniał sobie o jakimś ważnym raporcie i obydwaj panowie opuścili knajpę i udali się w dwie różne strony.
   Tonks wiedziała, że aby nie wzbudzać podejrzeń, musi zabawić w tym miejscu jeszcze przez kilka minut. Sięgnęła zatem po łyżkę i zabrała się za kończenie swoich lodów, które obecnie miały już konsystencję gęstej cieczy. Przedtem jednak wyłączyła podsłuch; w pubie ponownie rozległy się zwykłe dla takiego miejsca dźwięki.
   Minuty mijały powoli i nasza bohaterka zaczęła się zastanawiać, czy nie wrócić już do mieszkania Burnley'ów. Koniec końców, chyba udało jej się nie zwrócić na siebie uwagi, więc nikomu nie przyjdzie do głowy łączyć jej wyjścia z niedawnym opuszczeniem lokalu przez Wolfa i Glena. Spakowała więc do torby zeszyt i ołówek. I nagle usłyszała nieopodal straszny łoskot; to kelnerka, stojąca przy barze, upuściła szklany półmisek.
   Chwilę później z jakiegoś odległego pomieszczenia na zapleczu rozległ się rozdzierający krzyk dziecka.
   - Co się tu dzieje? - zapytał ostro jakiś mężczyzna, wychodząc z pomieszczenia służbowego. - Miałaś pilnować, żeby ten bachor nie robił tu rabanu!
   Kelnerka wyprostowała się właśnie; choć jeszcze chwilę temu Tonks mogłaby przysiąc, że półmisek rozbił się w drobne kawałeczki, teraz widziała go w całości w rękach dziewczyny. Zmarszczyła brwi.
   Nagle przyszło jej do głowy, że ta kształtna twarz o dużych, niebieskich oczach, otoczona burzą czarnych włosów, jest jakby znajoma.
   Możliwe, że kiedyś widywała tę twarz w Hogwarcie...
   - Zaraz pójdę uspokoić Azalkę - obiecała dziewczyna, odkładając półmisek na miejsce. - Akurat nie ma wielu klientów... Proszę dać mi dwie sekundy.
   - Skaranie boskie z tobą i tą twoją małą - prychnął mężczyzna, wchodząc za bar. - Jakby mało miał człowiek roboty...
   Kelnerka pobiegła szybko na zaplecze, a Tonks wstała od stolika, przerzuciła przez szyję pasek torebki i wyszła z baru. Rozejrzała się ostrożnie i ruszyła w stronę tylnego wejścia budynku.
   Tyły Białego Konia okazały się niedużym parkingiem, zastawionym gęsto błyszczącymi w słońcu samochodami. To właśnie miejsce wybrała sobie czarnowłosa kelnerka na spacer z płaczącym dzieckiem na rękach. Na twarzy miała wyraz głębokiej troski.
   Tonks ruszyła szybko w jej stronę.
   - Przepraszam... - szepnęła, ostrożnie, żeby nie przestraszyć ani jej, ani dziecka, które właśnie zaczęło się uspokajać.
   Dziewczyna odwróciła się i zmarszczyła lekko brwi.
   - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - zatroszczyła się Tonks, a gdy dziewczyna pokręciła głową, zapytała: - Zna pani może Albusa Dumbledore'a?
   Było to jedno ze standardowych pytań, które zadawali sobie ludzie, by sprawdzić, czy mają do czynienia z czarodziejem lub czarownicą. To zwykle wystarczyło; Albusa Dumbledore'a znali wszyscy w ich świecie, zaś wśród mugoli nikt nigdy o kimś takim nie słyszał.
   Twarz dziewczyny rozpromieniła się w jednej chwili.
   - Znam, oczywiście, że znam! - zakrzyknęła cicho, tuląc do siebie maleństwo. - To znaczy, że... że...
   - Jestem aurorem - przeszła do rzeczy Tonks. Wyciągnęła rękę i przedstawiła się oszczędnie: - Dora.
   - Flora - odwzajemniła się dziewczyna.
   - Jestem tu, można powiedzieć, na służbie - rzekła Tonks. - Powiedz mi... znasz tych facetów, którzy siedzieli w kącie? Tego chudego, łysego... i tamtego drugiego?
   - Dość często tu przychodzą - przyznała Flora. - Pewnie nie zwróciłabym na nich uwagi, ale kiedyś usłyszałam, że wymieniają nazwisko Minerwy McGonagall. Teraz tak wyszło... że zupełnie nie mam kontaktu z naszym światem. Nie mam pojęcia, co się dzieje... Więc, na ile to możliwe, zaczęłam się przysłuchiwać.
   - To wspaniale - ucieszyła się Tonks. - Wobec tego mam do ciebie małą prośbę...
   Sięgnęła do kieszeni i wyjęła banknot dwudziestofuntowy.
   - Miej na nich oko i ucho - poleciła, dając pieniądze Florze. - To bardzo ważne. Być może przyczynisz się do ocalenia życia niewinnych ludzi. Ja będę tu czasem wpadać... tylko zapewne będę inaczej wyglądać. Ale tym się nie przejmuj. Po prostu ci się wylegitymuję. Na nazwisko mam Tonks.
   - Zapamiętam - obiecała Flora i zakołysała maleństwo, które znowu zaczęło pochlipywać.
   Tonks poczuła, że ogarnia ja dziwne rozrzewnienie.
   - Jak ma na imię? - zapytała.
   Na twarzy Flory pojawił się uśmiech, typowy dla matki, która może mówić o swoim dziecku.
   - Azalia - odpowiedziała. - Niedługo skończy pięć miesięcy.
   - Jak to się stało, że żyjecie wśród mugoli? - szepnęła Tonks.
   Uśmiech Flory nieco zbladł; teraz był to uśmiech skrzywdzonego stworzenia, które stara się być dzielne.
   - Trzeba z czegoś żyć - odparła. - A że akurat tak się trafiło...
   - Gdzie jest ojciec dziecka? - drążyła Tonks.
   - Prawie go nie znałam - odparła Flora, wydawać by się mogło, zupełnie obojętnie. - Był tutaj częstym klientem... Ale kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży, zerwał ze mną kontakt. I tak mam szczęście, że nie zostałam zwolniona z pracy i wyrzucona z mieszkania. Ale właściciel coraz częściej się wścieka... Nie wiem, jak to dalej będzie.
   Tonks przez dłuższą chwilę stała w milczeniu. W końcu odezwała się:
   - Jakbyś potrzebowała pomocy... po prostu powiedz, jak wpadnę tu następnym razem.
   Po czym pożegnała się i odeszła.


***


   W domu Burnley'ów pojawiła się akurat w momencie, w którym Robert ogłosił koniec posiedzenia.
   - Tonks! - ucieszył się. - Świetnie, że jesteś. Wszystko się udało?
   - Można tak powiedzieć - odparła Tonks. - Zdobyłam kilka cennych informacji. A jak tam obrady okrągłego stołu? - Wyszczerzyła zęby.
   - Król Artur byłby z nas dumny - ucieszył się Robert. - Teraz tylko zaniesiemy do Kwatery nasze drogocenne zapiski - wziął do ręki protokół posiedzenia, wykonany przez Melissę - i widzimy się w przyszłym tygodniu.
   - Mogę je zanieść - zaofiarowała się Tonks. - I tak się tam wybierałam, bo obiecałam Ginny, że pomogę im w sprzątaniu.
   - No to pójdziemy razem - uśmiechnął się do niej Robert. - Szalonooki chciał, żebym uczestniczył w tym posiedzeniu, które zacznie się za... - odwrócił głowę i spojrzał na zegarek wiszący na ścianie - godzinkę. Ty będziesz miała bojowe zadanie, żeby trzymać naszych rudych urwipołciów jak najdalej od piwnicy. Dziś może ich kusić bardziej, niz zwykle. Na posiedzeniu będą profesor Dumbledore i profesor Snape...
   Tonks zamarła.
   - Kto? - wychrypiała.
   - Albus Dumbledore - powtórzył Robert. - Dyrektor Ho...
   - Nie, to później! - powiedziała Tonks, przeszywając męża Berty wzrokiem.
   - Profesor Snape? - zdziwił się Robert. Na jego twarz wpłynął lekki uśmiech. - To on jest aż taki straszny?
   - A nie?! - zapytali na raz Tonks, Jerry i Lucy. Potem wszyscy w salonie wybuchnęli śmiechem.
   - Nie wiem, ja go nie znam - stwierdził Robert. - Fakt faktem, różne rzeczy się o nim słyszało, ale Dumbledore mu ufa. Jaki jest prywatnie... Właśnie chcę się przekonać.
   - Wierz mi, że nie chcesz - ostrzegła go Tonks. 
   - Oj tam, oj tam - zaśmiał się Robert. A potem zakrył sobie usta dłonią. - Ups... Mam nadzieję, że Maksio tego nie słyszał. Podobno za każdym razem, gdy ktoś mówi "oj tam, oj tam", ginie jednorożec.
   Rzucił szybkie spojrzenie przez szeroko otwarte drzwi do ogrodu, gdzie w piaskownicy bawił się jego syn.
   - Jakby słyszał, już by ci zwrócił uwagę - uspokoiła go Berta. 
   - Uwielbiam tego malca - uśmiechnęła się Melissa, podążając za wzrokiem Roberta. - On jest taki słodki...
   Berta pokraśniała z zadowolenia, a Robert tymczasem oznajmił, że na niego pora i skierował się w stronę kominka. Po chwili jednak zatrzymał się gwałtownie.
   - Co za głupi odruch - westchnął, po czym poprosił gestem Tonks, by ruszyła w stronę drzwi frontowych. - Nie możemy zapominać, że Sieć Fiuu jest pod obserwacją. Będziemy musieli pojechać samochodem.
   Prawie godzinę później Robert zaparkował swojego czerwonego fiata nieopodal Kwatery Głównej. Choć z domu Burnley'ów na Grimmauld Place było tylko osiem kilometrów, po drodze utknęli w korku.
   - Właśnie za to najbardziej nie cierpię jazdy samochodem - sapnął Robert, chowając kluczyki i dowód rejestracyjny do kieszeni. - Czasem aż mam ochotę przeprosić się z teleportacją.
   - A ja bardzo lubię ten sposób podróżowania - uśmiechnęła się Tonks. - Nawet myślę o zrobieniu prawa jazdy.
   - Nie chcę cię straszyć - rzekł Robert, wymijając sąsiedni wóz i zrównując się z nią; minęli pośpiesznie numer 7 - ale egzamin to masakra. Ja zdałem dopiero za piątym razem. Dwa razy oblałem przez rowerzystów. Za czwartym jadę, jestem już bardzo blisko Ośrodka Ruchu Drogowego, nagle widzę - wyciągnął teatralnie rękę. - Jedzie. Pamiętałem doskonale moją poprzednią skuchę, ale starałem się nie wpaść w panikę. Po prostu włączyłem kierunkowskaz i wyprzedziłem tego cepa... na skrzyżowaniu.
   - To źle? - zapytała Tonks.
   - To jedna z najgorszych zbrodni, jakie można popełnić na egzaminie - odpowiedział Robert. - I żeby to było jakieś wielkie skrzyżowanie... Nie. Nawet nie zauważyłem tej małej uliczki z boku. Jadę, wyprzedzam, kierunkowskazy w porządku, podwójnej ciągłej nie było... Ale nagle egzaminator mówi: "Czy pan wie, jaki pan błąd popełnił?". Zakląłem dość wulgarnie pod nosem, głośno zaś zapytałem: "To gdzie mam zaparkować?".
   Tonks roześmiała się.
   Po chwili znaleźli się w ciemnym wnętrzu Kwatery Głównej. Tonks, która chciała się przywitać z Syriuszem, weszła razem z Robertem do piwnicy znajdującej się na końcu mrocznego korytarza.
   Przy długim stole siedziało już około dziesięciu osób. Wszystkie automatycznie podniosły na nich wzrok, gdy tylko stanęli na szczycie kamiennych schodów. Tonks zadrżała, gdy ujrzała na jednym z najbliższych krzeseł mężczyznę o tłustych włosach, ziemistej cerze i haczykowatym nosie. Severus Snape, którego nie widziała już od czterech lat, wydał jej się tak samo zimny i nieprzyjemny, jak wtedy, gdy opuszczała Hogwart. Tuż obok niego siedział jak zawsze uśmiechnięty Dumbledore, nieco dalej - Syriusz, który wymieniał półgłosem uwagi z jakimś szczupłym mężczyzną o mysich włosach i zmęczonej twarzy. Przy końcu stołu siedział Szalonooki.
   Tonks i Robert przywitali się głośno i zeszli po schodach do piwnicy. Robert obrzucił szybkim spojrzeniem Snape'a, od jego białego kołnierza po skraj czarnej szaty. W końcu usiadł obok i odezwał się:
   - Niech będzie pochwalony.
   Syriusz ryknął śmiechem. Tonks zapewne uczyniłaby to samo, gdyby za gardło nie złapało ją gwałtowne przerażenie. 
   Robert zadrwił ze Snape'a. 
   Wymacała ostrożnie wolne krzesło obok Syriusza i usiadła na nim ciężko. 
   Tymczasem Snape spojrzał na Roberta tak, jakby ten przeistoczył się nagle w hipogryfa.
   - Kto?! - ryknął.
   - Co: kto? - nie zrozumiał Robert. A potem nagle zreflektował się: - Ach... oczywiście, Jezus Chrystus. Przepraszam, ale byłem pewien, że Kościół Katolicki dopuszcza taką krótszą formę pozdrowienia. Bo wie ksiądz, my, czarodzieje, raczej nie wyznajemy waszej wiary, więc...
   Dumbledore nagle poczerwieniał; ukrył twarz w chusteczce i rozkaszlał się, dygocąc na całym ciele. Tonks mogłaby przysiąc, że jest to heroiczna próba zamaskowania śmiechu.
   - Najwyraźniej zaszła tu jakaś pomyłka - odezwał się Snape, mówiąc takim głosem, jakby właśnie przełknął cytrynę. - Nazywam się Severus Snape i jestem profesorem w Hogwarcie, a nie żadnym... - tu przewrócił oczami - księdzem.
   Syriusz ryknął jeszcze gwałtowniejszym śmiechem, a Tonks odważyła się powoli wypuścić powietrze. Wyglądało na to, że tym razem świat zamierza funkcjonować dalej.
   - Co też pan opowiada! - zakrzyknął Robert. - A już myślałem, że urządzimy tu sobie teologiczną pogawędkę. Chętnie bym pogłębił moją wiedzę w tym kierunku, bo ciągle nie mogę pojąć kilku rzeczy. Buddyzm jeszcze rozumiem... wie pan, nirwana i te rzeczy. Ale w końcu nie bardzo mogę pojąć, dlaczego katolicyzm jest uznawany za monoteistyczny, skoro, wzorem antycznej Grecji, ma swoich bogów-speców od wszystkiego. Choćby Krzysztofa, boga podróży i transportu...
   - To zupełnie nie tak, mój drogi Robercie - odezwał się Dumbledore, który również wyglądał na rozbawionego. - Ale o tym może ci szczegółowo opowiedzieć profesor Flitwick... Mało kto o tym wie, ale Filius, zanim trafił na stałe do naszego świata, był wychowywany w duchu chrześcijańskiej tradycji. To podobno zostaje w człowieku na całe życie... Bo rzeczywiście, w gabinecie Filiusa przez cały czas wisi krzyżyk.
   - Nie przeczę, że temat zapowiada się bardzo interesująco - stwierdził cierpko Snape. - Ja jednak nie mam czasu siedzieć tu i dyskutować na tematy niezwiązane z istotą posiedzenia. Dlatego proponowałbym, byśmy już zaczęli, skoro mamy wszystkich...
   Rzucił szybkie, przeszywające spojrzenie na Tonks. Ta spuściła wzrok z nagłym i niemiłym poczuciem, że ma coś strasznego na sumieniu.
   - Jeśli byłaś na posiedzeniu u Roberta, to radzę ci się stąd zmywać - szepnął jej do ucha Syriusz. Jego głos nadal drżał od wstrzymywanego śmiechu. - Tam, gdzie jest Snape, nie czeka cię nic dobrego.
   - Wiem - odszepnęła Tonks. - Przyszłam, żeby pomóc dzieciakom w sprzątaniu.
   - Są na drugim piętrze - rzekł Syriusz. - Jak się skończy posiedzenie, ja i Remus też tam przyjdziemy.
   Tonks wyjrzała ukradkiem za ramię kuzyna i dostrzegła spojrzenie mężczyzny o mysich włosach. To pewnie był ten Remus. Uśmiechnęła się do niego; on odwzajemnił uśmiech.
   - Przekażesz Szalonookiemu moje najnowsze notatki, okej? - poprosiła jeszcze, podsuwając kuzynowi dwie wyrwane kartki z zeszytu. - Myślę, że powinien się z tym zapoznać, jeszcze zanim opowiem to na najbliższym posiedzeniu.
   - Nie ma sprawy - rzekł Syriusz.
   Tonks podniosła się i skierowała do wyjścia. Chwilę później wspinała się już po schodach na drugie piętro.

niedziela, 16 września 2012

Rozdział 3 ~ Profesor Carter ~


   Posiedzenie okazało się niezwykle ciekawe. Pierwszym jego elementem było zaopatrzenie Tonks i Kingsley'a w wielokierunkowe lusterka, które służyły członkom Zakonu do porozumiewania się. Następnie nasza bohaterka poznała sylwetki kilku podejrzanych osób, a pod koniec dała się wciągnąć w żywą dyskusję na temat CKŁP. Jako świeżo upieczona członkini Dzielnicowych Stróży, otrzymała twardy nakaz podglądania i podsłuchiwania, gdzie tylko się da.
   - Taka mała sugestia – rzekł na zakończenie Szalonooki. – Noś swoją odznakę nawet, kiedy wypełniasz swoje zwykłe obowiązki. Niech ludzie widzą, że jesteś całym sercem z Knotem.
   - Robi się, szefie – zaśmiała się Tonks.
   - I tak, jak mówiłem – ciągnął Szalonooki, składając stos papierów – nie sugeruj się innymi DS-ami, którzy będą od rana do wieczora siedzieć w Dziurawym Kotle… Odwiedzaj wszystkie magiczne miejsca w kraju i rewiduj, kogo tylko się da.
   - I pokuś się czasem na kogoś z wyższej półki – odezwał się chrapliwym głosem Elfias Doge, zgarbiony staruszek siedzący obok Szalonookiego. Elfias był jednym z pierwszych członków Zakonu, w dodatku słynnym czarodziejskim prawnikiem i starym przyjacielem Dumbledore'a. Tonks nigdy jeszcze nie spotkała go osobiście, tak więc jego przybycie przywitała z ogromną radością.
   - Jeśli o mnie chodzi, to z przyjemnością - odpowiedziała - ale nie chcę, żeby mieli do mnie pretensje…
   - Bo to trzeba sposobem, moja droga – rzekł nagle mężczyzna o gęstej, ciemnej czuprynie, który przedstawił jej się jako Robert Burnley. – Prostym, ale skutecznym. Ci wszyscy parlamentarzyści to żywy dowód na to, że człowiek pochodzi od małpy, ale mają jedną zaletę: jak tylko usłyszą słowo „autograf”, zrobią dla ciebie wszystko. 
   - Co racja, to racja… – westchnął Szalonooki, wstając z krzesła i ruszając do wyjścia. Po chwili zniknął za drzwiami na szczycie schodów. Część osób w kuchni zaczęła z wolna iść za jego przykładem.
   - No więc – nie przerywał sobie Robert – podchodzisz do jakiegoś przykładowego frajera z miną skrzata domowego, podstawiasz zeszyt i po chwili pytasz, czy pozwoli ci się zrewidować. Dodajesz oczywiście, że jesteś jego gorącą fanką i to będzie dla ciebie zaszczyt. Zapewniam cię… zgodzi się i jeszcze da ci napiwek!
   Tonks roześmiała się.
   - Widzę, że jesteś specjalistą od takich spraw – zauważyła.
   - Już od dawna twierdzę, że Robert marnuje się w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów - powiedział siedzący obok Sturgis Podmore. Był to szczupły, wysoki mężczyzna o kwadratowej szczęce i gęstych włosach w kolorze słomy. Przemawiał ciepłym, wesołym barytonem. - Jeszcze w Hogwarcie mówiłem mu, że powinien zostać aurorem. Ale nie... On wolał usiąść sobie za biureczkiem i korespondować z francuskim rządem czarodziejów.
   - Chyba nie muszę przypominać, jak odpowiedzialną funkcję przekazano mi ostatnimi czasy? - rzekł dumnie Robert. - Jako tłumacz w Specjalnej Komisji do spraw Ochrony Aktów Niejawnych mam dostęp do najważniejszych informacji przemierzających w tę i z powrotem kanał La Manche. Kiedy tylko wynajdę coś interesującego… Fiuu, do Szalonookiego. 
   Zerknął jakby od niechcenia na Syriusza i nagle z jego twarzy zniknął uśmiech.
   - Ach… – odezwał się cicho. – Wybacz, stary.
   Tonks spojrzała na kuzyna i ujrzała na jego twarzy złość i ból. Jednak po chwili Syriusz uśmiechnął się z wysiłkiem.
   - Nie szkodzi – mruknął.
   - O co chodzi? – zapytała Tonks z niepokojem.
   - O nic – burknął Syriusz. Sięgnął po swój puchar i wysączył resztkę wina. – O nic, poza tym, że muszę tkwić w tym cholernym domu i nie mogę się na nic przydać.
   Łypnął ponurym wzrokiem na przechodzącego obok nich Kingsley’a, który udał, że tego nie widzi. 
   - Ty się już przydałeś – rzekł Robert. – Chyba trudno o lepszą Kwaterę Główną, niż twój dom.
   Syriusz prychnął.
   - Wielkie rzeczy – burknął.
   - No co ty, Syriuszu – odezwała się Tonks. – Przecież to jasne, że w twojej sytuacji najbezpieczniej jest się ukrywać…
   - A w czyjej sytuacji bezpiecznie jest się wystawiać? – zapytał ostro Syriusz. – Kto szpieguje i walczy bez ryzyka, że zostanie zabity?
   - Ale nikt też nie wychyla nosa z domu, jeśli ma wypisane na czole "poszukiwany" - powiedział twardo Sturgis. - Musimy zachowywać maksimum ostrożności, bo teraz w każdym zakamarku, w każdej dziurze czai się ktoś, komu zależy na pokrzyżowaniu nam planów. Prawie wszyscy starzy członkowie Zakonu są poważnie zagrożeni utratą pracy. Roberta i mnie, na szczęście, chyba nikt nie pamięta, ale wszyscy przyjaciele Dumbledore'a... mają przekichane. Choćby Elfias. Wizengamot podziękował mu już w zeszłym tygodniu.
   - Mogę szpiegować jako Wąchacz – odburknął Syriusz. – Nie ma najmniejszego problemu.
   - A… co to znaczy? – nie zrozumiała Tonks.
   Robert pośpieszył jej z wyjaśnieniem:
   - Syriusz jest animagiem. Przemienia się w psa, którego nazwaliśmy sobie „Wąchacz”. 
   - Bo, rozumiesz - dodał Sturgis - musieliśmy wynaleźć mu taki bezpieczny kryptonim, żeby móc swobodnie rozmawiać w towarzystwie.
   Tonks wytrzeszczyła oczy na kuzyna.
   - Jesteś animagiem? – zapytała z niedowierzaniem.
   - Owszem – zgodził się obojętnie Syriusz. – I uważam, że spokojnie mógłbym pracować dla Zakonu pod moją psią postacią… Ale Dumbledore uznał, że to może komuś zaszkodzić.
   Chyba żadne słowa nie opiszą pogardy, z jaką Syriusz wypowiedział nazwisko dyrektora Hogwartu.
   - Z Dumbledore'em chyba nie warto się kłócić - zauważył Sturgis tonem kończącym rozmowę. Potem wstał. - No, to ja się już będę zbierał. Wieczorem muszę objąć wartę przy Departamencie Tajemnic.
   - A pewnie, idź - zgodził się Syriusz wyjątkowo ugrzecznionym tonem. - I pozdrów ode mnie tych wszystkich, którym dasz w piernicz w imieniu całego Zakonu.
   - Chyba trochę przesadzasz - powiedział Sturg, po czym pożegnał się i wyszedł.
   - I krzyżyk ci na drogę - mruknął Syriusz, gdy zamknęły się drzwi.
   - Ojej, Syriuszu... - szepnęła współczująco Tonks. 
   Nie wiedziała, co mogłaby jeszcze powiedzieć. Na szczęście, z pomocą przyszedł jej Robert:
   - Syriuszu, w tym miejscu chyba warto przypomnieć sobie niedawne słowa Remusa. Mnie osobiście bardzo się spodobały… „Najlepsze, co możesz dla nas zrobić, to po prostu być po naszej stronie”. 
   Syriusz, wyraźnie wbrew woli, parsknął śmiechem. 
   - Romantyczny dureń – wyraził swoje zdanie.
   Tonks poczuła, że najwyższy czas, by ktoś zmienił temat.
   - A kto to jest Remus? – zapytała.
   Twarz Syriusza trochę się rozpogodziła.
   - To mój przyjaciel – odpowiedział. – Jeszcze ze szkolnej ławki. Teraz mieszka ze mną, ale akurat wyjechał na tydzień do Reims, do naszych francuskich sojuszników.
   - To genialny facet – zapewnił Robert. Potem westchnął i dodał: – Ale, niestety, życie go nie oszczędzało.
   - To znaczy? – zaniepokoiła się Tonks.
   Robert i Syriusz wymienili smutne spojrzenia.
   - Jak był mały – zaczął Syriusz – ukąsił go wilkołak.
   Tonks poczuła ciarki na plecach.
   - Przemieniony? – zapytała cicho.
   - Przemieniony – zgodził się Syriusz.
   Tonks przymknęła oczy i oparła się o poręcz krzesła.
   - Możesz sobie wyobrazić, ile przez to wycierpiał – powiedział Robert smutno, bawiąc się swoim kieliszkiem na wino, w którym na dnie pływało jeszcze trochę czerwonego płynu. – Biedny facet… Najgorszemu wrogowi nie życzę takiego losu.
   Tonks wyprostowała się. 
   To stwierdzenie zabrzmiało w jej uszach prawie niedorzecznie, zapewne dlatego, że nigdy nie uważała, by wilkołaki były godne współczucia. Prawdę powiedziawszy, ciemna natura tych stworzeń wydawała jej się zawsze tak oczywista, tak niepodlegająca żadnej dyskusji, że aż niewarta tego, by się nad nią zastanawiać. Tonks nie interesowała się życiem wilkołaków; całą swoją wiedzę na temat ich natury czerpała z kultury czarodziejskiej i własnego instynktu samozachowawczego. Te zaś wyraźnie kłóciły się z tym, co przed chwilą powiedział Robert.
   To tak, jakby współczuć bazyliszkowi, bo jest bazyliszkiem.
   Zdezorientowany umysł Tonks nie zdążył jeszcze połączyć faktu, że ów wilkołak jest członkiem Zakonu i dawnym przyjacielem Syriusza. W innym przypadku nie zadałaby kolejnego pytania:
   - On jest na pewno bezpieczny?
   Syriusz zrobił nagle taką minę, jakby w ostatniej chwili powstrzymał wybuch gniewu. Wypuścił głośno powietrze i zapewnił, siląc się na spokój:
   - Bezpieczniejszy od rozbrojonego pierwszoklasisty.
   - Ale spokojnie, stary – odezwał się Robert łagodzącym tonem. – To normalna reakcja… Ja sam nie byłem lepszy.
   Potem zwrócił się do Tonks:
   - Możesz być pewna, że Remus jest… wyjątkowo dobrym wilkołakiem. 
   - To znaczy? – dopytywała się Tonks.
   - Został wychowany w cywilizowanym świecie i dlatego zachowuje się jak każdy normalny facet – powiedział twardo Syriusz.
   - To prawda – zgodził się Robert. – Nigdy nie przestanie być wilkołakiem, bo na to nie ma lekarstwa. Ale, możesz mi wierzyć, staje się nim tylko na czas pełni księżyca. Wtedy nie odpowiada za siebie i dlatego odcina się od świata, nie chcąc nikomu zrobić krzywdy. Przez resztę miesiąca to człowiek, po prostu, do rany przyłóż.
   - Zapytaj, kogo chcesz – dodał Syriusz. – Każdy ci powie to samo.
   Tonks milczała przez dłuższą chwilę, trawiąc to, co usłyszała.
   - Nie mówię, że wam nie wierzę – odezwała się w końcu. – Po prostu… nie spotkałam się jeszcze z taką historią.
   - Trudno się dziwić – rzekł Syriusz, opierając brodę na złożonych dłoniach. – Normalny człowiek prędzej czy później by sfiksował… A Remus się trzyma.
   Tonks westchnęła. A potem powiedziała, niespodziewanie dla samej siebie:
   - Biedny facet…
   Jednak, powiedziawszy to, nie czuła, że skłamała. Choć jej świadomość bardzo powoli i niechętnie przyjmowała ten nowy obraz wilkołaka, serce z całą stanowczością stanęło po stronie przyjaciela Syriusza. I to ono domagało się teraz prawa głosu, chcąc wykrzyczeć, jak wielki ból może sprawić człowiekowi szybki, bezmyślny osąd.
   Przedłużającą się ciszę przerwało nagle wejście Molly.
   - Jeszcze tu siedzicie? – zapytała; w kuchni, oprócz Tonks, Syriusza i Roberta nie było już nikogo. – Robercie kochany, Berta przyszła już kwadrans temu i pyta, czy możesz wracać do domu.
   - Oczywiście, że mogę – odparł żywo Robert, podnosząc się z krzesła. – Tak się tu zagadałem z Syriuszem i nową znajomą…
   - To teraz będziesz musiał pogadać z Maksiem, i to bardzo poważnie – odezwał się nagle zabarwiony nutką ironii głos zza pleców Molly. Po chwili w drzwiach stanęła niewysoka czarownica o krótkich, ognistorudych włosach i pociągłej, nieładnej twarzy o surowych rysach. – Pamiętasz, że obiecałeś wysłuchać z nim bajkę w radiu?
   - Jakże mógłbym zapomnieć – uśmiechnął się Robert. – Ale cały czas wierzę, że uda mi się zdążyć na czas. Zakładając, że mój zegarek chodzi prawidłowo… – Podniósł przed oczy lewy nadgarstek. – Mamy jeszcze całe dwadzieścia dwie minuty. 
   - Mimo wszystko chodźmy już – poprosiła kobieta nazwana Bertą. 
   - No, to chodźmy – zgodził się Robert. – Ale jeśli pozwolisz, to jest kuzynka naszego…
   Przeniósł wzrok na twarz swojej nowej znajomej i urwał, dostrzegając tam wyraz niedowierzania. Chwilę potem zarejestrował bardzo podobne objawy na twarzy swojej żony.
   - Ee… wszystko w porządku? – upewnił się.
   Tonks podniosła się z krzesła i zrobiła kilka niepewnych kroków naprzód.
   - Profesor Carter? – wyszeptała.
   Rudowłosa kobieta zeszła wolno po schodach, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. Po chwili roześmiała się; śmiech niespodziewanie uczynił jej twarz niemal piękną.
   - No tak, to przecież Nimfadora Tonks! – zawołała. – Wiedziałam, że skądś znam twoją twarz, ale z tymi różowymi włosami ledwie cię poznałam! Więc już nie jesteś gotem?
   Tonks podeszła do kobiety z szerokim uśmiechem na twarzy.
   - Przestałam się w tym odnajdywać – wyznała.
   - Byłaś gotem? – zapytali jednocześnie Robert i Syriusz.
   - Trzy lata – zgodziła się Tonks. Potem znów zwróciła się do rudowłosej kobiety: – W życiu bym nie pomyślała, że tu panią spotkam!
   - I nawzajem – zaśmiała się kobieta. A potem zapytała: – Pierwszy raz widzę cię bez Lucy… Przyjaźnicie się jeszcze?
   - Oczywiście – zapewniła Tonks. – Lucy nie jest w Zakonie, ale niebawem chcę ją tutaj ściągnąć.
   - Chwila, moment – odezwał się nagle Robert. – Berciu, nie wiem, czy dobrze rozumiem… Tonks jest twoją dawną uczennicą?
   - Oczywiście, skarbie – roześmiała się profesor Carter.
   Była to prawda: profesor Berta Carter uczyła kiedyś w Hogwarcie obrony przed czarną magią. Tonks była wtedy w szóstej klasie i szczerze ją uwielbiała. Zresztą, nie tylko ona; chyba tylko co złośliwsi Ślizgoni nie potrafili docenić wysokich kompetencji, zaangażowania i dobrego serca nauczycielki.
   Profesor Carter uczyła tylko osiem miesięcy; poprzedni nauczyciel, profesor Glen, uległ nieszczęśliwemu wypadkowi zaledwie sześć tygodni po rozpoczęciu pracy. Krążyły wprawdzie plotki, że nieszczęśliwy wypadek nie był wcale nieszczęśliwym wypadkiem, a zemstą woźnego Filcha za to, że profesor wypchnął przez okno Panią Norris, która śledziła go dłuższy czas. Okno znajdowało się na parterze, więc kotu nic się nie stało, jednak tajemniczy wypadek profesora Glena, który zdarzył się zaledwie dzień później, w logiczny sposób wydawał się związany z tą zniewagą. Tak czy siak, było jasne, że całe to zdarzenie oznaczało zwolnienie posady, a ponieważ trwał rok szkolny, Dumbledore poruszył niebo i ziemię, by jak najszybciej znaleźć zastępstwo. Takim to sposobem do Hogwartu zawitała profesor Carter. Od początku było jednak jasne, że rozwiązanie jest tymczasowe; profesor Carter w sierpniu wychodziła za mąż i z góry zapowiedziała swoje odejście pod koniec czerwca. I tak też się stało; od dnia zakończenia roku szkolnego Tonks ani razu nie spotkała swojej nauczycielki. 
   Nigdy jej jednak nie zapomniała.
   - Więc to Robert jest tym pani tajemniczym narzeczonym? – zapytała ze śmiechem, przypominając sobie wszystkie żarty i domysły, które ona i jej koleżanki snuły na ten temat.
   - Dzisiaj już mężem – poprawiła ją profesor Carter. – Tak, to właśnie on. I mamy synka… Niedawno skończył cztery latka.
   - Wspaniale! – zapiszczała uradowana Tonks. – Ale nawet sobie pani nie wyobraża, jak smutno było bez pani w Hogwarcie…
   - Ee, tam – odparła skromnie profesor Carter. – Jestem pewna, że kolejny nauczyciel nie był gorszy…
   - Był – odezwał się nagle George Weasley, który wszedł do piwnicy jako pierwszy z grupki swojego rodzeństwa. Po chwili wokół nich zrobiło się gęsto i gwarno.
   - Jak słowo daję – dorzucił Fred. Obaj bliźniacy zatrzymali się przy rozmawiających, pozostali zaczęli rozkładać na stole talerze i sztućce.
   - A co on wam takiego zrobił? – roześmiała się profesor Carter.
   - Niech nas pani lepiej zapyta, czego ten nasz kochany profesor Whitby nie zrobił – oburzył się Fred. – Zaoszczędzimy mnóstwo czasu.
   - Zaczął ostro, bo zabronił nam siedzieć w jednej ławce – dorzucił George, nie ukrywając złości. – Uzasadnił to tak, że i bez nas jego nieszczęścia chodzą parami.
   Profesor Carter stanęła na wysokości zadania i nie roześmiała się.
   - To nie było zbyt miłe – przyznała.
   - A do mnie się przyczepił za mój styl – wtrąciła Tonks swoje trzy knuty. – Już na pierwszych zajęciach nazwał mnie satanistką! A przecież goci nie są wcale…
   - Wiemy, wiemy – odezwał się Robert łagodzącym tonem. – Goci są niedoceniani. Osobiście znałem kiedyś jednego gota, bardzo miłego i wyjątkowo inteligentnego faceta. No, tylko, że – dorzucił, pesząc się lekko – w końcu targnął się na swoje życie…
   - Na szczęście – powiedziała Tonks, nie ukrywając satysfakcji – pan Whitby pod koniec roku złożył rezygnację. Powiedział, że nie zniesie już dłużej braku organizacji… czy coś w ten deseń. Ale prawda jest taka – dorzuciła, a w jej oczach zapaliły się iskierki śmiechu – że ktoś poprzyklejał mu meble do sufitu.
   Profesor Carter i Robert wybuchnęli śmiechem.
   - To nasza zasługa – powiedział nagle George. 
   Tonks wytrzeszczyła na niego oczy.
   - No… – ciągnął George, wyraźnie bardzo z siebie zadowolony – w pewnym momencie doszliśmy z Fredem do wniosku, że dłużej tego hipogryfa nie zniesiemy.
   - On nam dosłownie zatruwał życie – dodał Fred. – Co lekcję odpytywał któregoś z nas…  
   - Za byle żarcik dawał nam ciężkie szlabany…
   - …a odgrażał się przy tym gorzej niż Filch…
   - …no to postanowiliśmy troszkę pomóc klątwie, która ciąży na jego stanowisku.
   - Byliśmy dopiero w drugiej klasie – powiedział Fred – więc niewiele jeszcze umieliśmy. Jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności nauczyliśmy się zaklęcia trwałego przylepca. George przypadkowo wynalazł je w bibliotece, kiedy wypruwaliśmy sobie flaki, żeby znaleźć przynajmniej kilka zagadnień, które mieliśmy na lekcjach z tym wampirem.
   - Uznaliśmy – dodał George – że to niezwykle pożyteczna sztuczka. Ćwiczyliśmy ją po cichaczu i w końcu postanowiliśmy poddać ją poważniejszej próbie.
   - Poczekaliśmy, aż Whitby pójdzie na obiad i włamaliśmy się do jego gabinetu.
   - To nie było trudne, wystarczyło zwykłe Alohomora. I kto tu miał wszystkim za złe brak organizacji?
   - A kiedy skończyliśmy przyklejać meble do sufitu, cichutko opuściliśmy gabinet i dla niepoznaki udaliśmy się do pokoju wspólnego. 
   - I co, upiekło się wam? – zapytała z szelmowskim uśmiechem profesor Carter.
   - No pewnie – odparł zadowolony z siebie Fred. – Jakoś żaden nauczyciel nie kwapił się, by znaleźć winnego. Wprawdzie Dumbledore apelował do uczniów podczas śniadania następnego dnia, ale wszyscy tylko strasznie się śmiali.
   - Nawet sam Dumbledore wyglądał na rozbawionego, chociaż bohatersko to ukrywał – dodał George. – Nikt już później nie wracał do tej sprawy, co tylko utwierdziło Whitby’ego w przekonaniu, że jesteśmy okropnie niezorganizowani.
   - Stwierdził, że nie chce mieć z nami już nic wspólnego i złożył swoją rezygnację. Jakoś nikt po nim za bardzo nie płakał.
   - A co się stało z gabinetem? – zapytała profesor Carter. – Chyba musieli go przenieść gdzie indziej?
   - A, nie – powiedział Fred. – Jak już wspomniałem, byliśmy w drugiej klasie, więc nasze czary nie były takie znowu doskonałe…
   - Po kilku dniach meble zaczęły się odklejać i spadać – uzupełnił George. – W końcu Dumbledore pościągał te, co się jeszcze trzymały, żeby Whitby mógł się spokojnie spakować… Chociaż spokojnym to go już nigdy nie widziałem.
   - Ale nie mógł tak po prostu odejść bez pożegnalnego prezentu – wyszczerzył zęby Fred. – Jak tylko zniknął na chwilkę w sypialni, wrzuciliśmy mu do torby łajnobombę… Tak na pamiątkę.
   - Tylko, niestety – westchnął George – eksplodowała trochę za wcześnie, w Sali Wejściowej. 
   - Aż mi się żal zrobiło skrzatów domowych – dodał smutno Fred. – Tyle miały przez nas sprzątania…
   - Ale Whitby ten jeden raz zachował się przyzwoicie – przypomniał bratu George. – Większość tego bajzlu przejął po męsku na klatę…
   Tonks i Robert kiwali się ze śmiechu. Profesor Carter dzielnie powstrzymywała się od okazania zadowolenia dla takiego zakończenia kariery jej następcy.
   - Macie szczęście, że was nie złapali – powiedziała nagle Molly, przechodząc obok nich z naręczem talerzy. – Wylecielibyście z Hogwartu jak nic. A wiecie, co w rodzinie Weasley’ów robi się z takimi, co nie ukończyli edukacji?
   - Posyła się ich do mugolskiej szkoły z internatem – wyrecytowali bliźniacy.
   - Otóż to – zgodziła się Molly. Potem zwróciła się do profesor Carter: – Berto, kochana, może jednak zostaniecie na kolacji?
   - Oj, nie, nie możemy – powiedziała natychmiast Berta. – Innym razem. Dzisiaj obiecaliśmy coś Maksiowi…
   - I to „coś” zacznie się dokładnie za siedem minut i czterdzieści sześć sekund – powiadomił żonę Robert, zerkając na zegarek.
   - Biedny Maksio… – wyszeptała profesor Carter. – Pewnie się boi, że nie wrócimy na czas…
   Potem zwróciła się szybko do Tonks:
   - Wspaniale cię było znowu zobaczyć, kochana… Przy najbliższej okazji chętnie posłucham, co tam teraz u ciebie słychać. 
   Potem ona i Robert pożegnali się pośpiesznie i opuścili kuchnię.
   - Tonks, kochaniutka – odezwała się Molly. – A może ty zostaniesz na kolacji? 
   - Z przyjemnością – zgodziła się Tonks. Potem zapytała: – A mogę wam pomóc nakryć do stołu?
   - Oczywiście – uśmiechnęła się Molly i podała jej talerze. – Rozstaw, proszę, tam, gdzie jeszcze nie ma.
   Tonks ruszyła do działania i nie minęła minuta, a pierwszy talerz roztrzaskał się w drobny mak.
   - Ojej… przepraszam! – zawołała.
   Wyciągnęła różdżkę i naprawiła naczynie, jednak gdy schyliła się, by je podnieść, upuściła dwa kolejne.
   - Pomóc ci? – zapytał usłużnie Fred.
   Tonks z wypiekami na policzkach przyjęła pomoc chłopaka. Ale zanim wszyscy zasiedli szczęśliwie do stołu, zdążyła jeszcze rozsypać cukier i przewrócić dwa krzesła.
   - Trochę ze mnie niezdara – wyznała, siadając obok Ginny.
   - Nie szkodzi – rzekła najmłodsza Weasley’ówna, wpatrując się w nią z wesołym błyskiem w oczach. – Nie widziałaś jednej mojej koleżanki… Ta to dopiero niezdara. Ale tak w ogóle – zmieniła temat – chciałabym zobaczyć, jak zmieniasz swoją twarz. Zrób jakiś świński ryjek, czy coś w tym rodzaju…
   Tonks odstawiła półmisek z ziemniakami i spełniła prośbę. Ginny wybuchnęła śmiechem. Po chwili zawtórowało jej kilka osób siedzących przy stole, w tym Syriusz. Reszta kolacji upłynęła w bardzo wesołej atmosferze.
   - Przychodź tu częściej – poprosiła Ginny, odprowadzając ją do drzwi.
   - Na pewno będę przychodziła – obiecała Tonks. – Chciałabym was wszystkich trochę lepiej poznać.
   Napotkała nagle spojrzenie swojego kuzyna. Uśmiechnęła się do niego.
   - Coś czuję, że będzie naprawdę fajnie – wyraziła swoje zdanie.
   Syriusz tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.

Rozdział 2 ~ Grimmauld Place 12 ~


   W sobotę o wpół do czwartej Tonks znalazła się na niedługiej, wąskiej uliczce w zupełnie nieznanej sobie części Londynu. Korzystając ze swoich metamorfoz – bo o tym jeszcze nie było wspomniane: Tonks była metamorfomagiem – przebrała się starannie za mugolkę: miała na sobie wygodną spódnicę w kratkę, szarą marynarkę, a na nosie prostokątne okulary. Na szczupłą, kościstą twarz, której dodała zmarszczek, nałożyła puder, niebieskie oczy wymalowała schludnie i elegancko, a usta pociągnęła rubinową szminką; w ręku trzymała czarną teczkę. Grube, ciemnoblond włosy związała w luźny kok i w końcu stwierdziła z zadowoleniem, że w tym przebraniu jest nie do rozpoznania. Tego samego zdania był jej ojciec, który, trzymając pod pachą „Proroka Codziennego”, wyszedł z ubikacji w chwili, gdy wciągała buty.
   - Córcia! – odgadł po krótkiej chwili lustrowania jej uważnym wzrokiem.
   - Skąd ta pewność, że to ja? – zapytała Tonks, uśmiechając się szelmowsko. 
   - No, wiesz, Doro… – zamyślił się pan Tonks. – Skoro furtka jest zamknięta na klucz, a jakaś obca baba stoi w moim przedpokoju i wkłada buty, w dodatku pomagając sobie moją łyżką, to już nie mam wątpliwości, że to moja pierworodna. Ale na ulicy to bym cię minął bez słowa. Masz ty talent, córcia… Oj, masz. 
   Tonks zaśmiała się i odwiesiła na haczyk łyżkę do butów.
   - Wychodzę i nie wiem, o której będę – powiedziała, prostując się i oglądając efekt swoich metamorfoz w lustrze. – Idę na coś w rodzaju… ważnej misji.
   - No, to leć – powiedział tata.
   I Tonks poleciała.
   Kilka minut po trzeciej aportowała się w Londynie, w gęstwinie drzew przy kościele świętej Marii. Weszła, jak gdyby nigdy nic, na ścieżkę i tą drogą dotarła po kilku sekundach do Upper Street, gdzie po drugiej stronie znajdował się teatr King's Head, a w niedalekim sąsiedztwie kiosk Ryman i sklep z odzieżą używaną Giovanni. Miejsce to postanowiła obrać sobie jako punkt orientacji, i, jak się szybko okazało, bardzo dobrze zrobiła. Po dziesięciu minutach błądzenia była zmuszona wrócić do punktu wyjścia, korzystając ze wskazówek bardzo miłego starszego pana. O ulicę Grimmauld Place bała się zapytać; Szalonooki kategorycznie zabronił jej wypowiadania tej nazwy poza Kwaterą Główną.
   W końcu udało jej się szczęśliwie dotrzeć we właściwe miejsce.
   Po obu stronach drogi na ulicy Grimmauld Place stały brzydkie kamienice i kilka dużych domów jednorodzinnych. Niewielkie ogródki za żelaznymi płotami obsiane były kolorowymi kwiatami, gdzieniegdzie posadzone były drzewa i różane krzewy. Ledwie uchwytny zapach kwitnących kwiatów (miejskie kwiaty nigdy nie pachną tak pięknie, jak polne) unosił się tu i tam, częściej jednak było czuć smród kubłów na śmieci i spalin wydalanych przez przejeżdżające czasem samochody. Z okna kamienicy numer 5 dobiegała muzyka, bez wątpienia mugolska: zarówno dźwięki instrumentów, jak i aksamitny, wysoki męski głos miały nienaganne brzmienie. Piosenki mugolskie były rejestrowane w jakiś niepojęty, techno-mugolski sposób i odtwarzane… po prostu inaczej, niż w świecie czarodziejów. Kto by tam to zrozumiał.
   Niebawem Tonks stanęła w miejscu, gdzie między domami pozostawała szczelina, zdecydowanie zbyt wąska, by postawić tu jeszcze jeden budynek. Prawdę mówiąc, szczelina wystarczała tylko na to, by osoba nie większa od dziecka przecisnęła się ostrożnie na drugą stronę. A jednak można się było domyślić, że w pierwotnym założeniu przerwa między budynkami miała być dostatecznie duża, by pomieścić jeszcze jeden, najmniejszy choćby dom.
   Szczelina znajdowała się między domami 11 i 13.
   Tonks zatrzymała się i popatrzyła w tę lukę, jakby głęboko nad czymś dumając. Wcześniej jednak upewniła się, że wokół nie ma absolutnie nikogo; poczekała, aż młoda kobieta pchająca wózek z dzieckiem zniknie za zakrętem i zwróciła uwagę kilkuletniemu chłopcu, żeby nie bawił się sam na ulicy. Chłopiec niebawem zniknął w drzwiach najbliższego domu i Tonks skupiła całą uwagę na szczelinie między numerami 11 i 13.
   Musicie wiedzieć, że nie była to zwykła szczelina. Wiele lat temu, kiedy na Grimmauld Place stało tylko kilka posiadłości – które czas zamienił w ruiny i których nie pamiętają nawet najstarsi mieszkający tu ludzie – Hector Black wybudował tu piękny pałacyk i sprowadził do niego całą swoją rodzinę. Dom, zarejestrowany jako numer dwunasty, został wówczas otoczony tylko podstawowymi, typowymi dla tamtych czasów zaklęciami ochronnymi. Z biegiem czasu zaklęcia mnożyły się, a w końcu, w roku 1926, Pollux Black nakazał ukryć posiadłość, tak, że gdy się patrzyło z zewnątrz, nie było widać nic, tylko ową wąską szczelinę, w którą wpatrywała się teraz Tonks. 
   To radykalne i ostateczne ukrycie domu wymagało zmodyfikowania pamięci wszystkim sąsiadom i urzędnikom sprawującym pieczę nad tą dzielnicą. Załatwiono to szybko i bez większych problemów, i tylko jedna osoba mieszkająca wówczas na Grimmauld Place została pominięta w tym procederze. Był nią trzyletni wówczas Bobby Olsson, mieszkający pod numerem piętnastym. Zapewne z racji jego młodego wieku, Blackowie uznali, że nie będzie stanowił dla nich zagrożenia. Jednak Bobby nigdy nie przestał zapewniać, że między domami 11 i 13 znajduje się piękna posiadłość, w której mieszkają czarodzieje. Koniec końców, już jako dorosły mężczyzna, trafił do zakładu psychiatrycznego ze stwierdzoną schizofrenią połączoną z ciężkim załamaniem nerwowym. Znajduje się tam po dziś dzień, wciąż opowiadając o panu w pelerynie, który sprawił, że wielki dom z czarnej cegły nagle stał się niewidzialny.
   Aby dostać się do środka, należało wymówić w myślach adres domu, podany przez Strażnika Tajemnicy. W tym wypadku Strażnikiem był Dumbledore, i to od niego pochodziła kartka, którą Tonks trzymała obecnie w swojej czarnej teczce. Miała oddać ją pierwszej napotkanej w Kwaterze osobie, dlatego, nie chcąc narażać się na jej zgubienie, ukryła ją w pokrowcu na dokumenty, a wyuczoną treść powtórzyła teraz w pamięci.
   Nagle pomiędzy numerami 11 i 13 pojawiły się znikąd poobtłukiwane drzwi, a z obu ich stron brudne ściany i ponure okna. Jakby między budynkami rozdął się nowy dom, rozpychając sąsiednie. Tonks, nie tracąc czasu na sprawdzanie, czy aby na pewno nikt jej nie widzi, wbiegła po stopniach i – zgodnie z instrukcjami Szalonookiego – stanęła, czekając, aż ktoś ją wpuści do środka.
   Z jakiegoś tajemniczego powodu nie należało ani dzwonić, ani pukać. Pewnie chodziło tu o szereg zabezpieczeń, które – co wydawało się oczywiste w przypadku Kwatery Głównej Zakonu Feniksa – musiały choć w połowie dorównywać tym na Heatherfold Way. I choć bierne czekanie wydawało się zabiegiem dość ryzykownym, Tonks bez obaw spełniła polecenie. Kto jak kto, ale Szalonooki powinien wiedzieć, czy dany sposób na dostanie się do środka jest bezpieczny, czy nie.
   I rzeczywiście: drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Najwyraźniej ktoś przez cały czas obserwował front, gotów wpuścić do środka ją albo Kingsley’a. W progu stanęła niewysoka, tęga kobieta o surowym wyrazie twarzy i męskiej chustce na głowie, spod której wyślizgiwały się rude pasma. Na spranej szacie czarodziejki miała zawiązany fartuszek, a w ręku trzymała brudną szmatkę. Niezdrowe wypieki na jej policzkach sprawiały, że wydała się Tonks osobą surową i wybuchową.
   Jednak kobieta już po chwili uśmiechnęła się, co spowodowało, że jej twarz przybrała ciepły, matczyny wyraz.
   - Panna Nimfadora Tonks? – zapytała szeptem. 
   Gdy Tonks kiwnęła głową, kobieta zaprosiła ją gestem do środka.
   - Proszę, proszę dalej… – powtarzała, zamykając ostrożnie drzwi i zasuwając niezliczone rygle. – Tam naprzeciwko jest takie pomieszczenie, proszę cichutko tam pójść… Ja tylko skoczę na górę poprosić Syriusza… A, przy okazji – dodała – nazywam się Molly Weasley.
   Tonks uścisnęła wyciągniętą rękę kobiety, doznając nagle dziwnego uczucia. Zarówno nazwisko, jak i wyślizgujące się spod chustki rude kosmyki wydały jej się dziwnie znajome.
   - Bardzo mi miło… – zaczęła, uśmiechając się niepewnie. – Ee, przepraszam… Zna pani kogoś, kto się nazywa Charlie Weasley?
   Charlie był jej dawnym kolegą z Hogwartu. Należeli wprawdzie do różnych domów (Charlie do Gryffindoru, a Tonks do Hufflepuffu), a po ukończeniu szkoły nie utrzymywali ze sobą kontaktu, jednak w trakcie nauki darzyli się nawzajem szczerą sympatią.
   Pani Weasley nagle uśmiechnęła się szeroko.
   - Tak się nazywa mój drugi syn – odpowiedziała żywo.
   Tonks zakryła sobie usta dłońmi i roześmiała się cicho.
   - Coś podobnego! – wyszeptała. – Chodziliśmy razem do Hogwartu!
   - No, co ty opowiadasz, kochaniutka? – Pani Weasley również roześmiała się cicho. – A to ci niespodzianka… No – zrobiła rzeczową minę – chętnie poznam cię trochę bliżej, ale to za chwilunię. Teraz pójdę po Syriusza, a ciebie poproszę, żebyś poczekała w tamtym pomieszczeniu…
   Ruszyła szybko wąskimi schodami, a Tonks, rozglądając się wokół z ciekawością, zrobiła dwa kroki w stronę wejścia znajdującego się na końcu korytarza. Chwilę potem gorzko pożałowała, że nie wzięła sobie do serca słów Szalonookiego, który od lat powtarzał jej, by na ulicy, w kwaterze wroga i w starych, podejrzanych domach zawsze patrzyła pod nogi. 
   Nagle potknęła się o coś i po chwili leżała jak długa na podłodze. Oglądając się za siebie, ujrzała wielką, wyschniętą nogę trolla; dopiero po krótkiej chwili uporczywego mrugania stwierdziła, że był to tylko stojak na parasole o dość dziwnym kształcie.
   - Nic, nic… – zawołała, widząc, że pani Weasley wychyla się gwałtownie zza poręczy i po chwili zbiega z powrotem na dół. Dźwignęła się szybko. – Przepraszam za ten stojak… Zaraz go…
   ”Zaraz go odstawię na miejsce” – tak brzmiały jej ostatnie słowa, których nie usłyszała ani pani Weasley, ani nawet sama Tonks. W holu rozległ się rozdzierający, mrożący krew w żyłach wrzask. Kotary, zasłaniające, jak się Tonks wcześniej wydawało, jakieś drzwi, rozsunęły się gwałtownie, ukazując naturalnej wielkości portret jakiejś staruszki.
   - CO WY NAJLEPRZEGO ROBICIE Z DOMEM MOICH OJCÓW?! – krzyczała, wymachując dziko rękami. – JAK ŚMIECIE… WYNOCHA STĄD, PARSZYWI MIESZAŃCY!!! 
   Pani Weasley rzuciła się na zasłony i pociągnęła je z całej siły, jednak bez większego skutku. Staruszka, widząc to, krzyknęła ze zdwojoną siłą:
   - NIE WAŻ SIĘ MNIE DOTYKAĆ, TY SZLAMOWATA ZDRAJCZYNI!!! ZABIERAJ SIĘ STĄD… RAZEM ZE SWOIMI PLUGAWYMI BACHORAMI!!!  
   Nagle schody zadrżały, gdy ktoś zbiegł po nich pośpiesznie i rzucił się na rozwścieczony portret. Tym kimś okazał się chudy mężczyzna o poprzetykanych nitkami siwizny czarnych włosach, bladej twarzy i miotających gromy oczach.
   Syriusz Black.
   Znalazłszy się przy pani Weasley, chwycił mocno jedną zasłonę i pociągnął z całej siły. Pani Weasley to samo zrobiła z drugą i po chwili w przedpokoju zapanowała błoga cisza.
   Tonks oddychała szybko, jakby to ona właśnie stoczyła walkę z rozwścieczonym portretem. Już wiedziała, dlaczego w holu należy zachować ciszę.
   - Prze… przepraszam… – wyjąkała.
   Jej spojrzenie padło na nogę trolla, która wciąż leżała przewrócona na podłodze. Schyliła się, by ją podnieść, kiedy nagle poczuła, że ktoś stanął obok niej.
   - Może lepiej ja to zrobię – szepnął Syriusz Black. – Przesunę ją, żeby nikt się więcej nie potknął.
   Tonks obserwowała, jak jej kuzyn podnosi stojak i stawia go przy samej ścianie.
   - Przepraszam… – powtórzyła, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
   - Nie szkodzi – mruknął Syriusz Black. – Ta jędza budzi się średnio dwa razy dziennie. Nie miewamy tu cichych dni.
   Tonks, która wiele razy zastanawiała się, jak będzie przebiegało jej pierwsze spotkanie z kuzynem, poczuła, że nie należy ono do udanych.  
   - Kto to był? – zapytała, gdy milczenie między nimi stało się trochę męczące.
   Syriusz, choć od samego początku wydawał się posępny, nagle sposępniał jeszcze bardziej.
   - Moja matka – odpowiedział. – Wisi tu, odkąd się wprowadziliśmy i za każdym razem, gdy ktoś ją zbudzi… wyprawia właśnie coś takiego. Widocznie rzuciła na ten portret zaklęcie trwałego przylepca, bo w żaden sposób nie mogliśmy go ściągnąć. 
   - Aha… jasne – odparła Tonks, uśmiechając się z wysiłkiem. Po chwili znów zapanowała pełna napięcia cisza.
   - No, kochani – przyszła im z pomocą pani Weasley. – Chyba nie będziemy stać w tym ponurym holu? Nimfadoro, kochaniutka, na pewno napijesz się herbatki przed posiedzeniem? Mój mąż zrobił wczoraj zakupy, więc mamy niezaczęte gryfki w czekoladzie. Syriusz przepada za gryfkami – dodała wesoło.
   Tonks uśmiechnęła się i spojrzała nieśmiało na kuzyna.
   - Też je zawsze lubiłam – powiedziała.
   Wydawać by się mogło, że na twarzy Blacka pojawił się cień uśmiechu. Tonks poczuła nagle, że jeśli miała jakieś obawy przed swoim kuzynem, to te obawy zaczęły się rozwiewać. Syriusz był trochę onieśmielony – i to wszystko. Na pewno nie był zdolny do tego, by zrobić jej krzywdę.
   Ruszyli we trójkę do kuchni, która okazała się trochę ciemną, ale wcale przyjemną piwnicą z długim stołem i poprzysuwanymi do niego twardymi krzesłami. 
   - Nimfadoro, kochana, jaką pijesz herbatę? – zapytała pani Weasley, stukając różdżką w czajnik i zaglądając do szafki. – Zieloną? Czerwoną? Czarną? Owocową?
   - Czarną – wybrała Tonks.
   Pani Weasley zaczęła krzątać się przy szafkach, miotając różdżką zaklęcia i podzwaniając srebrnymi naczyniami.
   - Jak na Kwaterę Główną tajnej organizacji, macie tu całkiem niezłe zaplecze gastronomiczne – zauważyła Tonks, spoglądając ukradkiem na kuzyna.
   Syriusz parsknął śmiechem.
   - W tej Kwaterze Głównej mieszka siedem osób i każda lubi co innego – wyznał. – Jeśli o mnie chodzi, wystarczy mi to, co mam pod ręką, ale na przykład córka Molly nie toleruje żadnej innej herbaty poza zieloną. Twierdzi, że się odchudza.
   - Bo akurat ma z czego – naburmuszyła się pani Weasley.
   Tymczasem Tonks otworzyła teczkę i wyciągnęła z niej świstek, który dostała od Szalonookiego. Syriusz wziął go natychmiast.
   - Nie miałaś problemu z dostaniem się tutaj? - zapytał ugrzecznionym tonem.
   - Jakoś dałam radę - uśmiechnęła się Tonks, nie przestając przetrząsać zawartości teczki. - Troszkę pobłądziłam... ale, jak widać, udało mi się trafić.
   - A gdzie się aportowałaś? 
   - Koło Upper Street, za kościołem świętej Marii.
   - To kawał drogi... Bliżej ci będzie ze skweru Myddeltona. To zaledwie dwie ulice stąd i łatwo można się ukryć przed mugolami.
   - Ta teleportacja w Londynie to same problemy - wyraziła swoje zdanie pani Weasley, wysyłając im różdżką kubki z herbatą, talerzyki i półmisek z ciastem i czekoladowymi gryfkami. - Co innego na wsi, albo chociaż w małym miasteczku, bo tam zawsze można znaleźć jakieś gęste zarośla, albo pusty budynek...
   - Dokładnie - przytaknęła Tonks. - Podobno do Wydziału Transportu napływa mnóstwo skarg i próśb o zwiększenie liczby stref teleportacji, ale w tym temacie nikt nie kiwnął palcem, odkąd poszłam do szkoły aurorskiej. Wiem to od Szalonookiego - dodała z uśmiechem. - Żalił się na to, ilekroć mieliśmy jakieś zajęcia w terenie.
   Dziewczyna znalazła w końcu to, czego szukała: okrągłe lusterko w pozłacanej ramce. Spojrzała w nie, po czym zacisnęła powieki i przywróciła swojej twarzy zwykły wygląd.
   Pani Weasley rozdziawiła buzię.
   - Więc jesteś metamorfomagiem? - zapytała.
   - Zgadza się - zaśmiała się Tonks. Przyjrzała się krytycznie swojej twarzy w lusterku; mocny makijaż, idealnie dopasowany do czterdziestolatki o kościstej twarzy, na jej własnym obliczu wyglądał śmiesznie.
   - Słyszałem o tym - odezwał się Syriusz. Po chwili dodał z uśmiechem: – Wspaniale.
   - Niektórzy żartują, że tylko dzięki temu zostałam aurorem - mruknęła Tonks, usuwając różdżką nadmiar cienia z powiek (niepomna, że i przed tym przestrzegał ją Szalonooki, twierdząc, że usuwanie makijażu różdżką to najkrótsza droga do pozbawienia się oka). - Uważam to za trochę krzywdzące... zwłaszcza, że na sumach miałam pięć "wybitnych".
   - Twoja matka też była prymuską w szkole - zauważył Syriusz. - Ale nigdy jakoś nie przejawiała takich typowo aurorskich zdolności. To masz pewnie po Tedzie, prawda?
   - Pewnie tak - zgodziła się Tonks, chowając lusterko po pozbyciu się nadmiaru makijażu. - Tata podobno lubił kiedyś kryminalne zagadki, ale w końcu zajął się branżą miotlarską. Teraz prowadzi mały warsztat.
   - No – odezwała się pani Weasley, która właśnie skończyła sprzątać blat i wrzucać brudne naczynia do zlewu. – To wy sobie porozmawiajcie, a ja zawołam dzieciaki na podwieczorek.
   Pośpiesznym krokiem wspięła się po stromych schodach, które prowadziły na korytarz z uśpionym portretem. Tonks i Syriusz zostali sami.
   Gdy tylko w powietrzu pojawiła się pierwsza iskierka napięcia, Syriusz odezwał się, wciąż jeszcze ugrzecznionym tonem:
   - Może spróbujesz tej szarlotki? Robota Molly… Wszystkim bardzo smakuje.
   Tonks nałożyła sobie na talerzyk mały kawałek ciasta. Syriusz po chwili poszedł za jej przykładem.
   - Co słychać u Andromedy? – zapytał. – Jak wam się powodzi?
   - Żyjemy jak wszyscy – odparła Tonks, dziubiąc szarlotkę łyżeczką. – Kasy nie ma znowu tak dużo, ale zawsze wystarczy, jeśli chcemy coś kupić, albo gdzieś pojechać. Ja raczej nie dokładam się do domu... Rodzice poradzili mi, żebym założyła konto oszczędnościowe u Gringotta, bo pieniądze mogą mi się kiedyś przydać. 
   - Pieniądze zawsze się przydadzą – przyznał Syriusz.
   - Dokładnie… I dają jakąś niezależność – zgodziła się Tonks, podnosząc łyżkę do ust. – Mmm… naprawdę pyszna szarlotka.
   Syriusz uśmiechnął się.
   - To taka miła odmiana po czternastu latach żywienia się byle czym – powiedział, po czym również włożył pełną łyżeczkę do ust. – Wiesz, że w zeszłym tygodniu po raz pierwszy od lat zjadłem posiłek przy stole?
   Tonks spojrzała na niego, czując, że wypełnia ją współczucie, i zarazem ciekawość.
   - Jak wyglądają posiłki w Azkabanie? – zapytała.
   Tonks słynęła z tego, że bardzo często poruszała kwestie, o których nigdy nie wspominały osoby o wrodzonym poczuciu taktu. Robiła to zresztą nieświadomie i tylko jej ufność i prostota pozwalały rozmówcom kontynuować temat, lub w jakiś dyskretny sposób sprowadzić rozmowę na inny tor. Na Tonks nikt nigdy nie potrafił się pogniewać.
   Syriusz zamyślił się, dłubiąc łyżeczką w szarlotce. 
   - Tam nikt nie bawił się w gotowanie wytrawnych potraw – wyznał i upił łyk herbaty. – Kuchnią zajmowały się skrzaty domowe, których nikt już nie chciał trzymać, bo były stare, zniedołężniałe i marudne. Naraz było co najwyżej trzech… Przysyłali więcej, ale w tych warunkach szybko zdychały. Raz w tygodniu dowożono zapasy jedzenia… W środy z samego rana. Dlatego w środy zwykle jadaliśmy najlepiej. Chleb i mięso były jeszcze świeże, a warzywa twarde… We wtorki większość więźniów wolała nic nie jeść, bo wszystko było już zepsute. Chyba, że kucharz akurat złowił jakieś ryby. 
   - Warunki pewnie były straszne… prawda? – zapytała ze współczuciem Tonks.
   Syriusz wzruszył ramionami.
   - Dla większości więźniów nie robiło to żadnej różnicy – odparł.
   - Dlaczego? – dopytywała się Tonks.
   - Popadali w obłęd – wyjaśnił Syriusz. – Przestawali rozumieć, co się wokół nich dzieje. Niektórych trzeba było zmuszać do jedzenia… Oczywiście, nikt się w to na dłuższą metę nie bawił i od czasu do czasu któremuś się zmarło. Kucharze organizowali wtedy taki marynarski pogrzeb w morzu. Miałem szczęście, że moje okno wychodziło na właściwą stronę, zawsze to było jakieś wydarzenie, na które można było popatrzeć – dodał z ironią.
   Tonks już chciała się oburzyć, jednak powstrzymała się; biedny Syriusz pewnie zupełnie zdziczał w tym Azkabanie i trudno było powrócić mu do normalnego świata.
   - Jak to się stało – zaczęła ostrożnie – że nie popadłeś w obłęd, jak tamci?
   Łyżeczka Syriusza przecięła ciasto i uderzyła głośno o talerz.
   - Bo byłem niewinny – wyjaśnił. – Ta myśl trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.
   - Dementorzy jej nie wyssali? – zdziwiła się Tonks.
   - Nie mogli – rzekł Syriusz. – To nie była szczęśliwa myśl. Cały czas miałem tę świadomość, że nie jestem tym, za kogo mnie biorą ludzie i to mnie doprowadzało do szału… Ale zawsze, budząc się rano, przychodziło mi do głowy, że skoro jestem niewinny… Że może… kiedyś z tego piekła wyjdę. Oczywiście, dementorzy szybko wysysali ze mnie tę nadzieję, ale ona zawsze powracała, zawsze gdzieś tam była. Chyba tylko to pozwoliło mi przetrwać te wszystkie lata.
   Tonks poczuła rozlewający się w jej wnętrzu smutek. Zanim jednak zdążyła powiedzieć choć słówko, drzwi otworzyły się i do kuchni weszło trzech wysokich, rudych chłopaków, a zaraz za nimi – pani Weasley w towarzystwie młodej dziewczyny, równie rudej, jak reszta.
   - Ginny, może jednak zjesz? – mówiła pani Weasley, zwracając się do córki.
   - Mamo! – oburzyła się dziewczyna. – Ważę już tyle, co w zeszłym roku! Zostało mi tylko pięć kilo…
   - Ron! – odezwał się tymczasem jeden z chłopaków, różniący się od drugiego tylko literą wyszytą na robionej na drutach koszulce. Ten był oznaczony jako „F”, drugi jako „G”. – Nie zapominaj, kto ci opowiada wszystko, czego się dowiedział!
   - Właśnie – dodał drugi. Tonks odniosła wrażenie, że obaj bracia bliźniacy dokładają wszelkich starań, by nie usłyszała ich pani Weasley. – Wypruwamy sobie flaki, narażamy nasze biedne uszy na dźwięk głosu tego nietoperza Snape’a, a nasze biedne tyłki na baty rodziców, a ty jeszcze śmiesz się z nami targować!
   Trzeci z braci, wysoki, piegowaty i tak samo rudy, jak oni, wzniósł oczy do sufitu.
   - Dobra! – oznajmił obrażonym tonem. – Wyczyszczę już za was ten sedes! Ale jak tylko przyjedzie Hermiona, wymyślimy coś takiego, że już nie będziemy potrzebowali waszej łaski!
   - Phi – prychnął „F”. – Ciekawe, czy Hermiona będzie taka chętna do podsłuchiwania.
   - A tymczasem – uśmiechnął się „G” – łap za szczotkę, preparaty i do dzieła. A jeśli będziesz grzeczny, zaczarujemy cię Bąblogłową, żebyś za bardzo nie sposępniał przy tej robocie. Odniosłem wrażenie, że ostatni użytkownik nie spuścił wody.
   Ron poczerwieniał ze złości i wyraził pobożne życzenie, by Stworek – kimkolwiek on nie był – załatwił w łóżkach bliźniaków subtelnie ujętą potrzebę fizjologiczną.
   - Ron! – zgromiła go natychmiast pani Weasley. – Jeśli jeszcze raz usłyszę, że się tak wyrażasz, przez tydzień będziesz zmywał po każdym posiłku!
   - Właśnie, braciszku! – oburzył się „F” tonem mędrca rozmawiającego z półgłówkiem. – Nieładnie jest się tak wyrażać przy damach!
   Zajął miejsce obok Syriusza, lecz zanim to zrobił, szepnął coś, co brzmiało jak: „I co, Ronusiu? Z Bąblogłowy nici”.
   - Dzień dobry pani – powiedzieli chórem bliźniacy, spoglądając na Tonks z zaciekawieniem.
   - Cześć – uśmiechnęła się Tonks. Potem dodała: – Jestem Tonks.
   - Ja jestem Weasley – odwzajemnił się „F”. – A to jest mój brat, Weasley – wskazał na „G”.
   - Chwila, moment – odezwała się Tonks. – Ja mówię serio. 
   Bliźniacy i Syriusz wytrzeszczyli oczy.
   - Już od paru ładnych lat proszę znajomych, by zwracali się do mnie nazwiskiem – wyjaśniła Tonks. – A wszystko przez to, że moi rodzice byli łaskawi nazwać mnie pewnym obrzydliwym słowem na „N”.
   Tonks bardzo kochała swoich rodziców, jednak nigdy nie pozbyła się do końca żalu za ich ekstrawagancki pomysł przy wyborze dla niej imienia.
   Syriusz parsknął śmiechem, a bliźniacy wymienili się spojrzeniami.
   - A cóż to za obrzydliwe słowo na „N”, które śmie zwać się twoim imieniem? – zapytał „G”.
   Tonks zasępiła się, po czym wyjawiła, wzdrygając się lekko:
   - Nimfadora.
   Bliźniacy popatrzyli na siebie z uśmiechami.
   - Nimfadora… – powtórzył „F” melodyjnym tonem. – Brzmi jak muzyka…
   - Albo jak szum wiatru w koronach drzew – dodał „G”.
   - Albo – ciągnął zabawę „F” – jak śpiew leśnych nimf…
   - Nimfadora? – odezwała się nagle ruda dziewczyna, niosąc sobie talerzyk z brokułami i kawałkiem kurczaka. – Jak ładnie!
   Tonks rozdziawiła buzię, a Syriusz i bliźniacy wybuchnęli śmiechem.
   Podwieczorek przed posiedzeniem upłynął w przyjemnej atmosferze. Okazało się, że „F” nazywa się Fred, „G” – George, a ruda dziewczyna Ginny i że cała czwórka – razem z piegowatym Ronem – to młodsze rodzeństwo Charliego. Z ich opowieści wynikało, że Charlie jest teraz w Rumunii, gdzie zajmuje się hodowlą smoków. Tonks z radością słuchała pełnych dumy opowieści młodych Weasley’ów i Molly – bo tak kazała się do siebie zwracać pani Weasley, nie chcąc słyszeć ani słowa sprzeciwu. W końcu sama zaczęła zabawiać towarzystwo opowieściami o tym, jak to kiedyś Charlie podmieniał Krukonom składniki eliksirów, za co został ukarany szlabanem. Przy okazji wyszło na jaw, że profesor Snape – znienawidzony przez Tonks nauczyciel – jest dawnym znajomym Syriusza z Hogwartu. Syriusz z miejsca zaczął się na niego żalić, co Tonks przyjęła z ogromną radością.
   Podwieczorek musiał jednak skończyć się przed czwartą. O piętnastej pięćdziesiąt zaczęli zjawiać się już pierwsi członkowie, których Tonks witała nieśmiałym skinieniem głowy. Niebawem przybył też Kingsley.
   Kingsley, stanąwszy na szczycie schodów, objął spojrzeniem kuchnię, a dostrzegłszy Syriusza – pobladł lekko. Zszedł wolno po schodach, nie spuszczając go z oczu.
   Syriusz wstał ze swojego krzesła; z jego twarzy zniknął uśmiech.
   - Witam w moim domu – odezwał się chłodno. – Mam nadzieję, że tym razem obejdzie się bez rozlewu krwi.
   - Robiłem, co do mnie należało – mruknął Kingsley. Mówił zapewne o ich spotkaniu sprzed roku, kiedy został wezwany do Hogwartu po tym, jak Syriusza znaleziono na błoniach. – Istniało ryzyko, że skrzywdzisz moich ludzi.
   - Istniało również ryzyko, że stracę duszę, jeśli nie będę się bronił – odparował Syriusz. 
   - Ale teraz jesteśmy po jednej stronie – powiedział Kingsley, jakby zmuszał się do wypowiedzenia tych słów.
   - Zawsze byliśmy po jednej stronie – mruknął Syriusz.
   Kingsley nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
   - Nie myśl – zaczął znowu, nieco drżącym głosem – że dla mnie to jest łatwe.
   - Dla mnie tym bardziej – odwzajemnił się Syriusz.
   Kingsley, wyraźnie walcząc z niechęcią, wyciągnął rękę. 
   Syriusz po chwili namysłu uścisnął ją.
   - Mam nadzieję, że zaklęcia nie zostawiły trwałych śladów – powiedział.
   - Została jedna blizna na przedramieniu – wyznał Syriusz obojętnym tonem. – Ale nawet bardzo nie bolało.
   - Widzę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku – rozległ się nagle zadowolony głos. To Szalonooki stanął w drzwiach. – No, to skoro szczęśliwie zawiesiliście broń, proponuję, by zająć się istotą posiedzenia.
   Chwilę później wszyscy zajęli miejsca przy stole, a niezadowoleni Weasley’owie musieli opuścić kuchnię. Gdy jednak Fred i George mijali miejsce Tonks, ta usłyszała, że rozmawiają poufnym tonem o jakichś uszach.

Rozdział 1 ~ Zakon Feniksa ~


   Starą, obdrapaną ruderę na Heatherfold Way chronił nie tylko wysoki, ostro zakończony płot, ale również cała masa skomplikowanych zaklęć ochronnych.
   Tonks wiedziała o tym bardzo dobrze.
   Ta niewysoka, dwudziestodwuletnia dziewczyna o krótkich, różowych włosach, bladej, trójkątnej twarzy i wesołych, czarnych oczach chwilę wcześniej aportowała się w pobliskiej gęstwinie drzew i teraz stała przed bramą, czekając, aż ktoś ją wpuści do środka. 
   Oczywiście, Szalonooki nie dał jej żadnej innej możliwości dostania się do środka; zabronił jej zdradzać czymkolwiek, że jest czarownicą, więc nie mogła wysłać Patronusa z informacją o swoim przybyciu. Brakowało tu kołatki, a mugolski dzwonek był tylko atrapą mającą zmylić ewentualnych szpiegów. Szalonooki nie uznawał czegoś takiego, jak odwiedziny bez uprzedniego ustalenia dnia, godziny i sprawy, dlatego tak trywialna sprawa, jak możliwość dostania się do środka przypadkowego gościa, nie zaprzątała jego głowy.
   Po krótkiej chwili czekania, Tonks zaczęła zdrapywać łuszczącą się farbę z prętów. Szalonooki pewnie i tak nie zauważy tych nowych ubytków. Emerytowany auror i stary kawaler zdawał się dbać wyłącznie o swoje bezpieczeństwo, a wygląd, czy to miejsca zamieszkania, czy swojej własnej, skromnej osoby, był rzeczą znacznie mniej ważną. Dajmy na to, kiedy był jeszcze jednym z wykładowców w Szkole Aurorów, do której uczęszczała Tonks, jednym z jego znaków rozpoznawczych – obok drewnianej nogi i magicznego oka – była okropna, zielona jesionka.
   Dodajmy, damska jesionka.
   Tonks uśmiechnęła się do swoich wspomnień, drapiąc bezmyślnie farbę. 
   Owa jesionka – ku szczeremu żalowi studentów – nie przeżyła ostatniego głośnego śledztwa Szalonookiego. Poturbowana i zmieszana z krwią swojego właściciela, dokonała żywota pośród rwących fal Tamizy, strącona tam przez jednego z niebezpiecznych zbirów. Żadna inna część garderoby wykładowcy – włączając w to nawet melonik nasuwany na magiczne oko – już nigdy nie zdobyła tak serdecznej sympatii na uczelni.
   Wspomnienia, pojawiające się luźnym ciągiem w głowie Tonks, nie zdołały zepchnąć na dalszy plan zainteresowania sprawą, która zmusiła naszą nową znajomą do zjawienia się tego dnia na Heatherfold Way. Tonks myślała o niej przez cały czas, marszcząc blade czoło i czując nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Informacja ta wciąż była dla niej nowością, i choć młoda aurorka nie miała już najmniejszych wątpliwości, komu ufa, nadal nie potrafiła opanować ogarniającego ją przerażenia.
   Sami-Wiecie-Kto odzyskał swoją moc. A minister Knot i całe społeczeństwo czarodziejskie było teraz narażone na zgubę, ponieważ nie przyjęło tego strasznego faktu do wiadomości. Ministerstwo rozpoczęło walkę – jednak nie z Ciemnymi Mocami, ale z Albusem Dumbledore’em, który uwierzył Harry’emu Potterowi i teraz przy każdej okazji dawał temu świadectwo. 
   Na szczęście, z inicjatywy Dumbledore’a, kilka tygodni temu zaczęła działać grupa ochotników, której celem było przeciwdziałanie siłom ciemności. Grupa ta, wciąż niewielka i słaba, była jedyną nadzieją współczesnego czarodziejskiego świata. 
   Tą grupą był wskrzeszony po latach Zakon Feniksa.
   Tonks przestępowała z nogi na nogę, zaczynając czuć zniecierpliwienie. Stała pod tą bramą już prawie pięć minut.
   - No, co ten Szalonooki… – mruknęła, starając się zajrzeć z daleka przez jedno z brudnych okien. 
   I nagle poczuła mocne szarpnięcie w tył; ktoś z całej siły pociągnął ją w stronę gęstych drzew. 
   Tonks zaczęła krzyczeć. Napastnik zakrył jej usta dłonią i wykręcił ręce, prawie uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch. Łapiąc z trudem powietrze, dziewczyna spróbowała wymierzyć mu kopniaka. Jednak nieznajomy zdawał się być na to przygotowany. Tak samo był przygotowany na próbę przerzucenia go przez plecy. Po chwili Tonks wylądowała na trawie, wydawać by się mogło, zupełnie bezbronna.
   Tonks starała się za wszelką cenę nie wpaść w panikę. Przecież wystarczyło tylko wyciągnąć zza pazuchy różdżkę… Ten napastnik, jeśli chciał zrobić coś więcej, niż tylko ją obezwładnić, potrzebował obydwu rąk. Jak tylko spróbuje choć trochę zwolnić uścisk… gorzko pożałuje całego tego zajścia.
   Jednak napastnik nagle odezwał się:
   - Żeby nie przeciągać… Jesteś Nimfadora Tonks?
   Tonks poczuła ogarniającą ją ulgę, a zaledwie chwilę po niej – złość.
   - Porąbało cię?! – ryknęła.
   Walter Watson, jej partner zawodowy, puścił ją i po chwili oboje wyprostowali się, otrzepując ubranie z trawy.
   - Przepraszam – odezwał się. – Ale Szalonooki kazał się upewnić, że to na pewno ty. Póki co wykonałem dopiero pół zadania, bo powinienem cię przepytać z twojego życiorysu, żeby zyskać całkowitą pewność.
   - Zyskasz, jak cię rąbnę moją ulubioną klątwą – zdenerwowała się Tonks. – Nie mogłeś tego załatwić inaczej?
   Wargi Waltera podjechały w górę.
   - Mistrz cały czas patrzy – rzekł, wskazując podbródkiem okno domu Szalonookiego.
   Tonks spojrzała we wskazanym kierunku. Wyobraziła sobie tęgiego czarodzieja, lustrującego ich przez firankę swoim magicznym okiem i poczuła, że złość zaczyna z niej ulatywać.
   - Ciebie też tak ciepło przywitał? – zapytała, gdy po chwili stanęli przed bramą, która sama się przed nimi otworzyła.
   - Cieplej – zapewnił Walter, puszczając ją przodem. Ruszyli przez zachwaszczony ogródek do frontowych drzwi. – Byłem na tyle nieostrożny, że kiedy już się zniecierpliwiłem, nacisnąłem klamkę. I… otworzyłem zapadnię.
   Tonks zaśmiała się, nie bez satysfakcji.
   - Szalonooki powinien na to sprzedawać bilety – stwierdziła.
   - Otóż to – przyznał Walter, zatrzymując się przy drzwiach i stukając dwa razy. – W jego domu nic nie jest tym, czym się wydaje. Każda książka na półce i każdy szczebel w poręczy to ukryta dźwignia.
   - A drzwi frontowe? – zapytała Tonks. 
   Walter uśmiechnął się i ponownie zapukał, tym razem trzy razy.
   - Chronią przed przeciągami – odparł, a drzwi otworzyły się. 
   Weszli do środka. Przed nimi rozciągał się ciemny, wąski korytarz, na końcu którego znajdowało się przysłonięte wyblakłą zasłonką wejście do salonu. Tonks była tu tylko raz w życiu. Nie wspominała dobrze tej wizyty; przewróciła wtedy wieszak, co spowodowało uruchomienie całej obronnej maszynerii, zainstalowanej tu przez Szalonookiego. Gdy w końcu właściciel domu ściągnął ją z sufitu i odczarował więzy, przysięgła sobie, że jej noga więcej tu nie postanie. Teraz, po prawie dwóch latach, wciąż pamiętała o swojej obietnicy, dlatego bardzo niechętnie zgodziła się odwiedzić dawnego mistrza w jego domu. Przesuwając się ostrożnie między zakurzonymi sprzętami, starannie ominęła niebezpieczny wieszak.
   - Czuję się jak w twierdzy – wyznała szeptem.
   - Nie pochlebiaj twierdzom – odparł Walter, który ostrożnie posuwał się za nią. – Architekci tych najlepszych przewracają się teraz w grobach.
   Po chwili Tonks pierwsza weszła do obskurnego salonu na końcu korytarza. Zobaczyła, że znajduje się tu już pięć osób; w fotelu przy kominku siedział sam Szalonooki, opierając dłonie na lasce i wodząc wokół swoim magicznym okiem. 
   - Tonks, świetnie – ucieszył się, gdy Tonks przywitała się ze wszystkimi. Wstał z głuchym stęknięciem i wskazał jej sofę, na której usiadła razem z Walterem. 
   Tonks rozejrzała się po twarzach przybyłych: znała już Kingsley’a Shacklebolta i Jerry’ego Moore’a, pozostałe dwie osoby osoby widziała po raz pierwszy w życiu. Nie miała jednak czasu dokładniej im się przyglądać, bo Szalonooki prawie natychmiast rozpoczął:
   - Cieszę się, że udało nam się tu zebrać bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek.
   Walter zakasłał lekko a Tonks z trudem opanowała pokusę, by parsknąć śmiechem. Szalonooki spojrzał na nich surowo swoim zwykłym okiem, jednak najwidoczniej postanowił sobie nie przerywać.
   - Sprawa jest poważna, dlatego od razu przejdę do rzeczy – ciągnął. – Mam nadzieję, że nikt już nie wątpi w słowa moje i dyrektora Dumbledore’a… W innym wypadku marnuje tutaj swój czas. Zebranie jest przeznaczone dla osób, które są gotowe niezwłocznie wstąpić w szeregi Zakonu Feniksa.
   - Zakładamy, że każdy z nas ci wierzy, Szalonooki – odezwał się z lekkim uśmiechem Kingsley, łysy, czarnoskóry czarodziej, przemawiający głębokim basem. – Więc chyba możemy przejść do konkretów.
   - Jeśli to możliwe – dodała kędzierzawa czarownica siedząca obok niego – chcielibyśmy jak najszybciej włączyć się do działania Zakonu.
   - Cierpliwości – upomniał ich Szalonooki. – Zanim zabierzecie się za cokolwiek, musicie dokładnie poznać nasz plan działania. Przedstawię go wam w takim telegraficznym skrócie… To nie jest najbezpieczniejsze miejsce do wdawania się w szczegóły…
   Kilka osób wymieniło rozbawione spojrzenia.
   - To może być jeszcze bezpieczniejsze miejsce? – zapytał Walter niewinnym tonem.
   Szalonooki zgromił go wzrokiem.
   - Chyba nie muszę przypominać, co przytrafiło mi się w zeszłym roku – burknął. – Moje zabezpieczenia to zaledwie kropla w kotle potrzeb…
   Siedząca obok Kingsley’a czarownica przewróciła wymownie oczami.
   - Może od razu zamknijmy się w krypcie Gringotta, żeby omówić podstawowe kwestie – zaproponowała ironicznie. 
   - Mogę zaproponować swoją – odezwał się szczupły czarodziej w zielonej kamizelce, siedzący najbliżej drzwi. – Ciągle czekam na wypłatę, więc mam tam bardzo dużo miejsca.
   Wszyscy, poza Szalonookim, parsknęli śmiechem. Szalonooki tylko zmarszczył swoje poorane bliznami czoło, po czym nabrał powietrza i rozpoczął, jak gdyby nigdy nic: 
   - Walką z odrodzonymi Ciemnymi Mocami zajmuje się powołany przez Dumbledore’a Zakon Feniksa. Pierwsze jego posiedzenie, co warto wiedzieć, zostało zwołane w sierpniu 1970 roku i wzięło w nim udział trzydziestu dwóch członków. Sześciu z nich, nie licząc mnie i Dumbledore’a, mamy obecnie w naszych szeregach… Nie będę wymieniał ich nazwisk, na pewno będziecie mieli okazję poznać ich na posiedzeniach, którym będą przewodniczyć. Z wiadomych powodów są naszymi najbardziej zaufanymi ludźmi… Reszta pierwszego składu w bohaterski sposób pożegnała się z życiem. 
   - Czyli, Szalonooki… Jak się mają statystyki, jeśli chodzi o śmiertelność naszych towarzyszy? – zapytał Walter. – Oczywiście, pytam z czystej ciekawości, nie, żebym się bał, czy coś…
   - To bardzo dobre pytanie – przyznał Szalonooki. – W przeciągu roku poprzedzającego upadek Sami-Wiecie-Kogo zginął co czwarty członek Zakonu. Wcześniej… zaledwie co piąty.
   Tonks poczuła niemiłe ukłucie w żołądku. Co czwarty członek Zakonu… To przecież niewyobrażalnie wielka ilość niewinnych ludzkich istnień!
   - Obyśmy tym razem mieli lepsze statystyki – westchnął Jerry Moore, odrzucając z oczu swoje jasnoblond włosy. Był to młody, bardzo przystojny auror, którego Tonks pamiętała jeszcze ze studiów, choć była od niego o dwa lata młodsza.
   Szalonooki pokiwał smutno głową.
   - Nie łudźcie się, że obejdzie się bez ofiar – uprzedził jeszcze. – Być może… to my będziemy następni.
   Tonks poczuła ciarki na plecach. 
   - Ale do rzeczy – powiedział Szalonooki. – Wiedza Zakonu Feniksa o działaniach Sami-Wiecie-Kogo opiera się na informacjach zdobytych przez naszych wywiadowców… Czytaj, przez każdego członka, który przez pewien czas sporządza dla nas dokumentację, obserwując wyznaczone osoby. Korzystamy z naszych archiwów, badamy miejsca powiązane z Sami-Wiecie-Kim… Ale reszta to są czyste spekulacje. Profesor Dumbledore zdołał wysnuć wnioski, które są podstawą naszego działania. Przede wszystkim – zrobił pauzę i wykonał kilka kroków, uderzając swoją drewnianą nogą o zakurzoną podłogę – przez dłuższy czas nie mamy prawa oczekiwać, że Ministerstwo nagle zmądrzeje i przejdzie na naszą stronę. Sami-Wiecie-Kto nie spodziewał się takiego obrotu spraw, dziś o jego powrocie mieli wiedzieć tylko śmierciożercy. Dzięki młodemu Potterowi wszystkie jego plany wzięły w łeb i teraz nie pozostaje mu nic innego, jak tylko siedzieć na swoim odrodzonym dupsku i czekać, aż cała sprawa ucichnie. No… to teraz siedzi i knuje.
   - A wiemy, co takiego knuje? – zapytała kędzierzawa czarownica.
   - Na razie wiemy bardzo mało – podkreślił Szalonooki – ale możemy być pewni, że próbuje wykorzystać ten czas na zebranie dostatecznie silnej armii, z którą uderzy na Ministerstwo. Dumbledore podejrzewa też, że zamierza przeciągnąć na swoją stronę nie w pełni ludzkie stworzenia… wilkołaki, czy gobliny. Te stworzenia mają wrodzone skłonności do buntów i bez szemrania pójdą za tymi, którzy im więcej zaoferują.
   - A co konkretnie – zaczęła Tonks – ma przeciwko Dumbledore’owi Ministerstwo? To chyba też jest dość istotna kwestia…
   - Oczywiście, Tonks – zgodził się Szalonooki. – Wszystko zaczyna się od tego, że Knot zwyczajnie boi się odpowiedzialności. Dużo łatwiej jest mu wierzyć, że to wszystko jest tylko wymysłem młodego Pottera, tym bardziej, że sprzyjają temu okoliczności… Cały ten kram z Turniejem Trójmagicznym, śmierć młodego Diggory’ego, kontakty ze śmierciożercą Crouchem…
   - Ale przecież nikt nie wiedział, że Crouch to Crouch – zauważyła kędzierzawa czarownica. – Skąd niby Potter mógł wiedzieć, że… no… ty to nie ty?
   Szalonooki westchnął ciężko.
   - To jest tylko pretekst, Janet – odpowiedział. – Może niezbyt wyszukany… ale chwytliwy. Kontakty z niebezpiecznym śmierciożercą automatycznie odbierają ludziom wiarygodność. W dodatku, wszystkie pozostałe okoliczności…
   Urwał i syknął ze złością. Zanim Tonks zdążyła się choćby zdziwić, rozległ się ohydny chlupot, przywodzący na myśl gwałtowne odetkanie się rury. Szalonooki, najspokojniej w świecie… wyciągnął swoje magiczne oko z oczodołu. 
   Tonks poczuła, że robi jej się niedobrze. Tymczasem Szalonooki podszedł do stolika, na którym stał dzbanek z wodą.
   - Proszę o dwie chwile – mruknął, wrzucając oko do dzbanka i trącając je palcem. Oko zawirowało gwałtownie. – Ten bandzior, Crouch, oczywiście nie obchodził się z nim jak należy. Pewnie trzymał gdzieś na wierzchu, w kurzu… i teraz mam. Będę szczęśliwy, jeśli skończy się tylko na zapaleniu nerwu wzrokowego.
   Nie dostrzegając wyrazu obrzydzenia na twarzach swoich gości, wyjął oko i włożył je na miejsce. Kropla wody pociekła mu po policzku; otarł ją nieuważnie i odezwał się:
   - Czasem naprawdę miałbym ochotę dobrać mu się do skóry i załatwić wszystko po męsku. I chyba lepiej by dla niego było… – Westchnął, a w jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju współczucia. – Biedny głupiec.
   Po krótkiej chwili powrócił do przerwanej wcześniej myśli: 
   - Tak… wszystkie pozostałe okoliczności wybornie świadczą przeciwko młodemu Potterowi i Ministerstwo doi z tego, ile tylko może. Oczywiście, nikt nie oskarża Pottera o umyślne zabójstwo. Dumbledore jest zdania, że padła i taka propozycja wśród popleczników Knota, ale zanim ktokolwiek zabrał głos w tej sprawie, do opinii publicznej dostała się ekspertyza, z której wynika, że zaklęcie, które zabiło Diggory’ego, nigdy nie wyszło z różdżki Pottera. Dlatego wymyślono, że Potter dostał pomieszania zmysłów, że w tym irracjonalnym stanie mimo wszystko obawia się odpowiedzialności i dlatego opowiada bajki o powrocie Sami-Wiecie-Kogo. Dumbledore, który od dawna czekał na okazję, by przejąć władzę w Ministerstwie, wykorzystuje to jako nagonkę przeciwko Knotowi. Zamierza zmusić go do przedsięwzięcia serii niepotrzebnych kroków, które do niczego nie prowadzą, a które wykażą jego nieudolność i podatność na plotki i manipulacje… W międzyczasie Dumbledore miałby wyciągnąć kilka asów z rękawa, doprowadzić do jego wydalenia ze stanowiska i samemu ubiegać się o tytuł ministra. Przecież zdaje sobie sprawę ze swoich ogromnych szans, bo w 1990 roku, po odejściu Milicenty Bagnold wiele osób widziało go na tym stanowisku, a przez ostatnie pięć lat jego popularność jeszcze bardziej wzrosła.
   - No więc – odezwała się czarownica Janet – właśnie stąd te nowe komisje… i ta cała propaganda antydumbledore’owska?
   - Tak, dokładnie – zgodził się Szalonooki. – Dobrze, że o tym wspominasz, Janet, bo to też jest bardzo istotna kwestia… Największym, jak dotąd, krokiem Ministerstwa jest zawiązanie CKKC i CKŁP, czyli Czarodziejskiej Komisji Kontroli i Cenzury, oraz Czarodziejskiej Kontroli Ładu i Porządku. CKKC zajmuje się obserwacją komunikacji, cenzurą prasy i lustracją czarodziejskich instytucji publicznych, natomiast CKŁP to grupa wypełniająca ogólne zadania CKKC w terenie, złożona w dużej mierze z aurorów. Na pewno o tym słyszeliście.
   - Tak, teraz mamy tego pełno – powiedziała Tonks. Po chwili dodała: – Nawet mi ostatnio zaproponowali stanowisko w Dzielnicowych Stróżach.
   Szalonooki zwrócił na nią obydwoje swoich oczu.
   - I co zrobiłaś? – zapytał z napięciem w głosie.
   - No… powiedziałam, że jak się namyślę, dam znać – odparła Tonks z wahaniem. – Nie chciałam się pakować w coś, co z daleka pachnie jakąś aferą… I teraz widzę, że dobrze zrobiłam.
   - Dobrze? – ryknął Szalonooki, tak, że wszystkie osoby obecne w salonie podskoczyły. – Tonks, odpowiedz mi… dużo ci dali czasu do namysłu? Możesz jeszcze iść do nich i przyjąć tę posadę?
   Tonks wybałuszyła oczy.
   - Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałam, Szalonooki… – odezwała się ściśniętym głosem. – Ty chcesz, żebym… żebym pracowała… dla NASZYCH WROGÓW?!
   Szalonooki klasnął w dłonie.
   - Tak! – zawołał. – Właśnie tego chcę! Tonks, jeżeli tylko cię tam przyjmą, zostaniesz jednym z naszych wywiadowców!
   Słowa te dotarły do Tonks po krótkiej chwili.
   - Ja?… – zaczęła zszokowana; jednocześnie poczuła pierwsze, nieśmiałe szczypnięcie podekscytowania na myśl, co oznacza dla niej taka rola.
   - Pilnie potrzebujemy takich ludzi – ciągnął Szalonooki. – Musimy mieć szpiegów w Ministerstwie, żeby wiedzieć, co się dzieje.
   Tonks poczuła, że się uśmiecha.
   - Mogę przyjąć posadę w każdej chwili – odrzekła. – Jeśli o mnie chodzi… nie mam nic przeciwko. Słyszałam, że to bardzo opłacalne stanowisko. Dzielnicowi Stróże mają pensję wyższą o dwadzieścia galeonów, a i tak podejrzewam, że większość patroli spędzają w barach.
   Szalonooki wyglądał na wyjątkowo zadowolonego. Natomiast na twarzach zebranych pojawiło się oburzenie.
   - Dwadzieścia galeonów! – syknęła Janet. – To oburzające… Oni w ten sposób kupują ludzi do swojej armii!
   - DS to jeszcze pikuś – odezwał się Kingsley. – Słyszałem, że te papierkowe stanowiska CKKC zapełnia się świeżymi absolwentami Hogwartu, albo przedsiębiorcami-bankrutami… Czyli po prostu ludźmi, którzy pilnie potrzebują złota. Wyobraźmy sobie teraz, że ci ludzie muszą wybrać między wiarą w słowa Dumbledore’a, a życiem w godziwych warunkach… Zgadnijmy, co wybiorą?
   - Wiecie, kochani, władza ma na to pieniądze – mruknął czarodziej w zielonej kamizelce. – Ale jak przyjdzie co do czego… Moja siostra wychowuje trójkę dzieci, a szwagier, jedyny żywiciel rodziny, pracuje w fabryce za pięćdziesiąt galeonów miesięcznie. I mają tylko piętnaście galeonów zapomogi. Gdyby siostra nie dorabiała sobie szyciem, już dawno wylądowaliby na ulicy!
   Tonks natychmiast poczuła wyrzuty sumienia, że zaczęła planować odłożenie z tej wyższej pensji na nową miotłę. Zamiast tego obiecała sobie, że każdy dodatkowy galeon wrzuci do Fontanny Magicznego Braterstwa.
   - Cieszę się, że rozumiecie powagę sytuacji – rzekł Szalonooki z zadowoleniem. – Prawie już przestałem się obawiać, jak przyjmiecie ostatnią informację… w którą pewnie będzie wam najtrudniej uwierzyć.
   - Uwierzymy we wszystko – zapewnił Kingsley. – Co może być trudniejsze do przyjęcia od faktu, że Sami-Wiecie-Kto powrócił?
   Szalonooki spojrzał na niego swym czarnym, paciorkowatym okiem.
   - To bardzo zabawne, że akurat ty o tym mówisz, Kingsley – powiedział. – I już wyjaśniam, dlaczego.
   W następnej chwili podszedł do niemalże pustej ściany, pod którą leżało kilka zwiniętych rulonów.
   - Ostrzegam – powiedział jeszcze – że poprzednia grupa przyjęła to gorzej, niż mógłbym sobie tego życzyć. 
   Machnął różdżką i jeden z rulonów podfrunął do ściany i rozwinął się, ukazując stary, pożółkły plakat z podobizną więźnia azkabańskiego, trzymającego tabliczkę z numerem więziennym 390.
   Był to Syriusz Black.
   Tonks zmarszczyła czoło, wpatrując się niechętnie w tę młodą, choć już pooraną zmarszczkami twarz. Już dawno temu nauczyła się patrzeć na nią obojętnie, zabijając w zarodku pojawiającą się natrętnie myśl, że ten osobnik, morderca i zdrajca, należy do jej najbliższej rodziny. Syriusz Black był, można powiedzieć, jej ciotecznym wujem.
   Podobnie patrzyła na podobizny ciotki i wuja Lestrange’ów oraz tych wszystkich więźniów azkabańskich, którzy w mniejszym lub większym stopniu byli powiązani z jej rodziną. Ród Blacków, z którego wywodziła się matka Tonks, słynął dawniej ze współpracy z Ciemnymi Mocami, zatem przed czternastu laty wielu jego członków trafiło za kratki.
   - Chyba nie muszę pytać – odezwał się Szalonooki – kogo widzimy na załączonym obrazku.
   - Mogłem się domyślić – ucieszył się Kingsley – że Zakon zajmuje się ściganiem tego skurczybyka… Cieszę się, że będę mógł wam służyć pomocą.
   Kingsley, o czym Tonks dobrze wiedziała, prowadził pościg za Blackiem.
   - Ale spokojnie, bez nerwów, Kingsley – ostudził go Szalonooki. – Oszczędzaj energię przed tym, co za chwilę usłyszysz.
   - A co? – uśmiechnął się Kingsley. – Ktoś mnie ubiegł i go aresztował?
   - Nie – odparł spokojnie Szalonooki. – Syriusz Black jest niewinny.
   Gdyby do salonu wpadł nagle odbezpieczony granat, szok zebranych tu osób nie byłby większy. Walter wymienił pełne niedowierzania spojrzenie z Tonks i zaśmiał się nerwowo, ale ponieważ Szalonooki nie kwapił się, by powiedzieć: „Żartowałem”, poprawił się nerwowo na kanapie, jakby nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Czarodziej w zielonej kamizelce upuścił kapelusz i nawet tego nie zauważył, Janet rozdziawiła buzię, a Kingsley pobladł tak, że wyglądał teraz jak mulat. Jerry nieświadomie splatał i rozplatał dłonie, jakby czekał niecierpliwie, aż ktoś mu to wszystko wyjaśni.
   Tonks, nie wiedzieć, czemu, zainteresowała się nagle sterczącą z kanapy sprężyną. To było trochę tak, jakby jej przeciążony mózg szukał wokół jakichś ostatnich oznak normalności. Macała ostrożnie zimny drut, nawet go nie widząc i zastanawiając się, czy świat oszalał.
   Nie… to nie mogła być prawda. Przecież przez tyle lat… wpajano jej… że Syriusz Black jest seryjnym mordercą. Że zdradził Potterów. Że to jest ktoś, o kim nie powinna mówić ani nawet myśleć… bo ten ktoś nie jest tego wart.
   - Skoro pierwszy szok mamy już za sobą – zaczął Szalonooki tonem urzędnika mówiącego o nowej ustawie – może przejdziemy do krótkiego wyjaśnienia.
   - To bardzo dobry pomysł, Szalonooki – zgodził się Kingsley nienaturalnie piskliwym głosem. – Zdajesz sobie sprawę… co przed chwilą powiedziałeś?
   - Że Syriusz Black jest niewinny – powtórzył spokojnie Szalonooki. 
   Pan w zielonej kamizelce podniósł kapelusz drżącymi rękami.
   - Dobry Boże… – mruknął, ścierając kurz z ronda.
   - Wiem, że przez lata wpajano wam coś innego – powiedział Szalonooki, machając różdżką, a portret Blacka zwinął się i upadł na podłogę. – Że Black to morderca, że zabił trzynaście osób jednym przekleństwem… a wcześniej wydał Jamesa i Lily Potter Sami-Wiecie-Komu. To stek bzdur.
   - Szalonooki, przepraszam bardzo! – zawołał nagle Kingsley, zrywając się z miejsca. – Co to zna… Noż, kurka wodna… – zaczął się jąkać. – Ja… ja siedzę w tym już dwa lata, Szalonooki! Black jest mordercą, mam na to jasne dowody!
   Wywrócony do góry nogami świat Tonks zadrżał, jakby w nadziei, że ta łaskawa dusza przywróci mu dawną, stabilną pozycję. 
   Jednak Szalonooki zacmokał.
   - Spisek, nieszczęśliwe zbiegi okoliczności i głupie plotki – odpowiedział. Kingsley wpatrywał się w niego rozognionym wzrokiem. – Prawdziwym winowajcą śmierci Potterów jest ktoś zupełnie inny.
   Po raz kolejny machnął różdżką i na ścianie pojawił się plakat przedstawiający niskiego, grubego mężczyznę o rzadkich, szarobrązowych włosach.
   - Peter Pettigrew – powiedział Szalonooki w tej samej chwili, w której Tonks przypomniała sobie to nazwisko. – To on był prawdziwym strażnikiem tajemnicy Potterów.
   Kingsley usiadł na swoim miejscu.
   - Po wyjawieniu tajemnicy – ciągnął Szalonooki – ukrywał się, ale Syriusz, jak to on, zupełnie bezmyślnie, postanowił sam wymierzyć mu sprawiedliwość. Pettigrew wykorzystał to, by go wrobić.
   - Przecież Pettigrew został zabity – jęknął Kingsley. – Za morderstwo Black dostałby przynajmniej te dwanaście lat…
   Szalonooki pokiwał głową.
   - Syriusz chciał zabić Pettigrew’a – przyznał. – Ale Pettigrew uciekł. Odciął sobie palec i… zamienił się w szczura.
   Wszystkie sześć par oczu śledzące Szalonookiego, zrobiły się niemal zupełnie okrągłe.
   - Pettigrew to niezarejestrowany animag – dokończył Szalonooki. – Został nim w szkole, razem z Syriuszem.
   - No tak… – mruknął Kingsley martwym, ale rzeczowym głosem. – Black rzeczywiście był animagiem… Są na to dowody.
   - Zatem – zakończył Szalonooki z zadowoleniem – wszytko powinno być już jasne.
   Przez chwilę w salonie zapanowała głucha cisza. Po chwili jednak Kingsley odezwał się ze swojego fotela:
   - Nie wierzę ci.
   Szalonooki zmierzył go chłodnym spojrzeniem.
   - Jedno Obliviate i nikt cię tu nie trzyma – powiedział.
   Kingsley splótł palce między kolanami. Po chwili wstał.
   - Mogę skorzystać z twojej toalety? – zapytał ochrypłym głosem.
   Szalonooki skinął głową.
   - Drugie drzwi na lewo – poinformował jeszcze, a Kingsley wyszedł chwiejnym krokiem.
   Kilka minut później na korytarzu rozległ się ogłuszający łomot. Szalonooki wyszedł pośpiesznie, kuśtykając, a za nim wybiegło całe towarzystwo. 
   Na podłodze leżał przewrócony wieszak, a sam Kingsley wisiał za nogę obok pokrytego pajęczynami żyrandola. Jego twarz błyszczała od wilgoci; chyba próbował wrócić do równowagi, fundując sobie zimny prysznic pod kranem.
   Szalonooki machnął różdżką i po chwili Kingsley znalazł się bezpiecznie na dole. Gdy tylko się wyprostował, spojrzał na Szalonookiego poważnym wzrokiem.
   - Może zwariowałem – powiedział dużo pewniejszym głosem, niż wcześniej – ale wierzę ci.
   To krótkie zdanie, wypowiedziane tonem, w którym ostatnie wątpliwości mieszały się z zaufaniem, spowodowało, że żołądek Tonks ścisnął się boleśnie. Ona również była coraz bliższa uwierzeniu Szalonookiemu, jednak dwunastoletnie przyzwyczajenie upominało się wciąż o swoje racje. I dopiero ta deklaracja kolegi z pracy sprawiła, że, mimo szoku i mnożących się wątpliwości, zakrzyknęła:
   - Ja też ci wierzę, Szalonooki.
   Za nią powtórzyły to wszystkie osoby zebrane w ciemnym korytarzu. Gdyby nie to, że Szalonooki był osobą dosyć powściągliwą, można by użyć określenia, że nie posiadał się z radości.
   - Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak przydzielić wam określone grupy – oznajmił.
   Chwilę później wszyscy zajęli z powrotem swoje miejsca, a Szalonooki wziął do ręki pióro i niewielką książeczkę.
   - Do Kwatery Głównej ma dostęp niewielu członków Zakonu – powiedział, kreśląc coś, co musiało być jakąś tabelką. – Większość z was będzie uczestniczyć w posiedzeniach w poszczególnych Kwaterach, założonych w kilku miejscach w Anglii. W Kwaterze Głównej urządziliśmy archiwum dokumentów… jak i miejsce, w którym ukrywamy Syriusza przed wymiarem sprawiedliwości.
   - Ale Black jest teraz… – zaczął Kingsley, a potem ugryzł się w język. – A niech mnie, czego ja się tu dowiaduję… Ostatnie ślady wskazywały na Transylwanię.
   Szalonooki wykrzywił wargi w niewyraźnym uśmiechu.
   - Dumbledore obiecał, że jeśli tylko cię pozyskam, osobiście przeprosi cię za te wszystkie oszustwa – powiedział. – I kazał ci przekazać, że teraz, kiedy będziesz chronił niewinnego człowieka… bo, nie ukrywam, tego od ciebie oczekujemy… twoja zasługa będzie… cytuję… większa, niż gdybyś osadził w więzieniu rzeczywistego zbrodniarza.
   Kingsley zwiesił swoją łysą, ciemnoskórą głowę.
   - Mam fałszować pościg – powiedział sobie, jednak w jego głosie zadźwięczał cień uśmiechu. – Do czego to doszło… 
   - A konkretnie… – zaczęła nagle Tonks – kto ma dostęp do Kwatery Głównej?
   Zadała to pytanie niespodziewanie nawet dla samej siebie. Przyłapała się na myśli, że chciałaby móc tam pójść… i spotkać się ze swoim kuzynem. Gdy jednak pomyślała o tym wprost – że miałaby go zobaczyć, po tylu latach oskarżania go o zbrodnię, której nie popełnił – straciła pewność, czy naprawdę ma na to ochotę.
   Szalonooki milczał przez chwilę.
   - Dumbledore wyraził zgodę, abyś uczestniczyła w zebraniach w Kwaterze Głównej – odezwał się w końcu. 
   Tonks poczuła, że jej żołądek wywraca się na lewą stronę. Nagle nabrała pewności, że wcale nie ma na to ochoty. Chwilę później skarciła się w duchu. Skoro Bl… to jest, Syriusz, był niewinny… Chyba ma wobec niego jakieś rodzinne obowiązki.
   - Cieszę się – odezwała się, choć ton jej głosu, zupełnie wbrew jej woli, wskazywał na coś innego.
   - Tak samo Kingsley – ciągnął Szalonooki. – Jako fałszerz pościgu, powinieneś być w stałym kontakcie z Syriuszem. To na pewno trochę uwiarygodni twoją pracę. W końcu Syriusz sam powinien wiedzieć najlepiej, gdzie chciałby się ukrywać…
   Otworzył książeczkę na ostatniej stronie i wyciągnął stamtąd dwa skrawki pergaminu.
   - Stawicie się tam najpóźniej w sobotę o czwartej – powiedział, podając im skrawki. – Nie zgubcie… i oddajcie je pierwszej napotkanej w Kwaterze osobie. 
   Tonks wzięła do ręki skrawek pergaminu i przeczytała słowa wypisane dziwnie znajomym pismem:

   Kwatera Główna Zakonu Feniksa znajduje się w Londynie, przy Grimmauld Place 12