W sobotę o wpół do czwartej Tonks znalazła się na niedługiej, wąskiej uliczce w zupełnie nieznanej sobie części Londynu. Korzystając ze swoich metamorfoz – bo o tym jeszcze nie było wspomniane: Tonks była metamorfomagiem – przebrała się starannie za mugolkę: miała na sobie wygodną spódnicę w kratkę, szarą marynarkę, a na nosie prostokątne okulary. Na szczupłą, kościstą twarz, której dodała zmarszczek, nałożyła puder, niebieskie oczy wymalowała schludnie i elegancko, a usta pociągnęła rubinową szminką; w ręku trzymała czarną teczkę. Grube, ciemnoblond włosy związała w luźny kok i w końcu stwierdziła z zadowoleniem, że w tym przebraniu jest nie do rozpoznania. Tego samego zdania był jej ojciec, który, trzymając pod pachą „Proroka Codziennego”, wyszedł z ubikacji w chwili, gdy wciągała buty.
- Córcia! – odgadł po krótkiej chwili lustrowania jej uważnym wzrokiem.
- Skąd ta pewność, że to ja? – zapytała Tonks, uśmiechając się szelmowsko.
- No, wiesz, Doro… – zamyślił się pan Tonks. – Skoro furtka jest zamknięta na klucz, a jakaś obca baba stoi w moim przedpokoju i wkłada buty, w dodatku pomagając sobie moją łyżką, to już nie mam wątpliwości, że to moja pierworodna. Ale na ulicy to bym cię minął bez słowa. Masz ty talent, córcia… Oj, masz.
Tonks zaśmiała się i odwiesiła na haczyk łyżkę do butów.
- Wychodzę i nie wiem, o której będę – powiedziała, prostując się i oglądając efekt swoich metamorfoz w lustrze. – Idę na coś w rodzaju… ważnej misji.
- No, to leć – powiedział tata.
I Tonks poleciała.
Kilka minut po trzeciej aportowała się w Londynie, w gęstwinie drzew przy kościele świętej Marii. Weszła, jak gdyby nigdy nic, na ścieżkę i tą drogą dotarła po kilku sekundach do Upper Street, gdzie po drugiej stronie znajdował się teatr King's Head, a w niedalekim sąsiedztwie kiosk Ryman i sklep z odzieżą używaną Giovanni. Miejsce to postanowiła obrać sobie jako punkt orientacji, i, jak się szybko okazało, bardzo dobrze zrobiła. Po dziesięciu minutach błądzenia była zmuszona wrócić do punktu wyjścia, korzystając ze wskazówek bardzo miłego starszego pana. O ulicę Grimmauld Place bała się zapytać; Szalonooki kategorycznie zabronił jej wypowiadania tej nazwy poza Kwaterą Główną.
W końcu udało jej się szczęśliwie dotrzeć we właściwe miejsce.
Po obu stronach drogi na ulicy Grimmauld Place stały brzydkie kamienice i kilka dużych domów jednorodzinnych. Niewielkie ogródki za żelaznymi płotami obsiane były kolorowymi kwiatami, gdzieniegdzie posadzone były drzewa i różane krzewy. Ledwie uchwytny zapach kwitnących kwiatów (miejskie kwiaty nigdy nie pachną tak pięknie, jak polne) unosił się tu i tam, częściej jednak było czuć smród kubłów na śmieci i spalin wydalanych przez przejeżdżające czasem samochody. Z okna kamienicy numer 5 dobiegała muzyka, bez wątpienia mugolska: zarówno dźwięki instrumentów, jak i aksamitny, wysoki męski głos miały nienaganne brzmienie. Piosenki mugolskie były rejestrowane w jakiś niepojęty, techno-mugolski sposób i odtwarzane… po prostu inaczej, niż w świecie czarodziejów. Kto by tam to zrozumiał.
Niebawem Tonks stanęła w miejscu, gdzie między domami pozostawała szczelina, zdecydowanie zbyt wąska, by postawić tu jeszcze jeden budynek. Prawdę mówiąc, szczelina wystarczała tylko na to, by osoba nie większa od dziecka przecisnęła się ostrożnie na drugą stronę. A jednak można się było domyślić, że w pierwotnym założeniu przerwa między budynkami miała być dostatecznie duża, by pomieścić jeszcze jeden, najmniejszy choćby dom.
Szczelina znajdowała się między domami 11 i 13.
Tonks zatrzymała się i popatrzyła w tę lukę, jakby głęboko nad czymś dumając. Wcześniej jednak upewniła się, że wokół nie ma absolutnie nikogo; poczekała, aż młoda kobieta pchająca wózek z dzieckiem zniknie za zakrętem i zwróciła uwagę kilkuletniemu chłopcu, żeby nie bawił się sam na ulicy. Chłopiec niebawem zniknął w drzwiach najbliższego domu i Tonks skupiła całą uwagę na szczelinie między numerami 11 i 13.
Musicie wiedzieć, że nie była to zwykła szczelina. Wiele lat temu, kiedy na Grimmauld Place stało tylko kilka posiadłości – które czas zamienił w ruiny i których nie pamiętają nawet najstarsi mieszkający tu ludzie – Hector Black wybudował tu piękny pałacyk i sprowadził do niego całą swoją rodzinę. Dom, zarejestrowany jako numer dwunasty, został wówczas otoczony tylko podstawowymi, typowymi dla tamtych czasów zaklęciami ochronnymi. Z biegiem czasu zaklęcia mnożyły się, a w końcu, w roku 1926, Pollux Black nakazał ukryć posiadłość, tak, że gdy się patrzyło z zewnątrz, nie było widać nic, tylko ową wąską szczelinę, w którą wpatrywała się teraz Tonks.
To radykalne i ostateczne ukrycie domu wymagało zmodyfikowania pamięci wszystkim sąsiadom i urzędnikom sprawującym pieczę nad tą dzielnicą. Załatwiono to szybko i bez większych problemów, i tylko jedna osoba mieszkająca wówczas na Grimmauld Place została pominięta w tym procederze. Był nią trzyletni wówczas Bobby Olsson, mieszkający pod numerem piętnastym. Zapewne z racji jego młodego wieku, Blackowie uznali, że nie będzie stanowił dla nich zagrożenia. Jednak Bobby nigdy nie przestał zapewniać, że między domami 11 i 13 znajduje się piękna posiadłość, w której mieszkają czarodzieje. Koniec końców, już jako dorosły mężczyzna, trafił do zakładu psychiatrycznego ze stwierdzoną schizofrenią połączoną z ciężkim załamaniem nerwowym. Znajduje się tam po dziś dzień, wciąż opowiadając o panu w pelerynie, który sprawił, że wielki dom z czarnej cegły nagle stał się niewidzialny.
Aby dostać się do środka, należało wymówić w myślach adres domu, podany przez Strażnika Tajemnicy. W tym wypadku Strażnikiem był Dumbledore, i to od niego pochodziła kartka, którą Tonks trzymała obecnie w swojej czarnej teczce. Miała oddać ją pierwszej napotkanej w Kwaterze osobie, dlatego, nie chcąc narażać się na jej zgubienie, ukryła ją w pokrowcu na dokumenty, a wyuczoną treść powtórzyła teraz w pamięci.
Nagle pomiędzy numerami 11 i 13 pojawiły się znikąd poobtłukiwane drzwi, a z obu ich stron brudne ściany i ponure okna. Jakby między budynkami rozdął się nowy dom, rozpychając sąsiednie. Tonks, nie tracąc czasu na sprawdzanie, czy aby na pewno nikt jej nie widzi, wbiegła po stopniach i – zgodnie z instrukcjami Szalonookiego – stanęła, czekając, aż ktoś ją wpuści do środka.
Z jakiegoś tajemniczego powodu nie należało ani dzwonić, ani pukać. Pewnie chodziło tu o szereg zabezpieczeń, które – co wydawało się oczywiste w przypadku Kwatery Głównej Zakonu Feniksa – musiały choć w połowie dorównywać tym na Heatherfold Way. I choć bierne czekanie wydawało się zabiegiem dość ryzykownym, Tonks bez obaw spełniła polecenie. Kto jak kto, ale Szalonooki powinien wiedzieć, czy dany sposób na dostanie się do środka jest bezpieczny, czy nie.
I rzeczywiście: drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Najwyraźniej ktoś przez cały czas obserwował front, gotów wpuścić do środka ją albo Kingsley’a. W progu stanęła niewysoka, tęga kobieta o surowym wyrazie twarzy i męskiej chustce na głowie, spod której wyślizgiwały się rude pasma. Na spranej szacie czarodziejki miała zawiązany fartuszek, a w ręku trzymała brudną szmatkę. Niezdrowe wypieki na jej policzkach sprawiały, że wydała się Tonks osobą surową i wybuchową.
Jednak kobieta już po chwili uśmiechnęła się, co spowodowało, że jej twarz przybrała ciepły, matczyny wyraz.
- Panna Nimfadora Tonks? – zapytała szeptem.
Gdy Tonks kiwnęła głową, kobieta zaprosiła ją gestem do środka.
- Proszę, proszę dalej… – powtarzała, zamykając ostrożnie drzwi i zasuwając niezliczone rygle. – Tam naprzeciwko jest takie pomieszczenie, proszę cichutko tam pójść… Ja tylko skoczę na górę poprosić Syriusza… A, przy okazji – dodała – nazywam się Molly Weasley.
Tonks uścisnęła wyciągniętą rękę kobiety, doznając nagle dziwnego uczucia. Zarówno nazwisko, jak i wyślizgujące się spod chustki rude kosmyki wydały jej się dziwnie znajome.
- Bardzo mi miło… – zaczęła, uśmiechając się niepewnie. – Ee, przepraszam… Zna pani kogoś, kto się nazywa Charlie Weasley?
Charlie był jej dawnym kolegą z Hogwartu. Należeli wprawdzie do różnych domów (Charlie do Gryffindoru, a Tonks do Hufflepuffu), a po ukończeniu szkoły nie utrzymywali ze sobą kontaktu, jednak w trakcie nauki darzyli się nawzajem szczerą sympatią.
Pani Weasley nagle uśmiechnęła się szeroko.
- Tak się nazywa mój drugi syn – odpowiedziała żywo.
Tonks zakryła sobie usta dłońmi i roześmiała się cicho.
- Coś podobnego! – wyszeptała. – Chodziliśmy razem do Hogwartu!
- No, co ty opowiadasz, kochaniutka? – Pani Weasley również roześmiała się cicho. – A to ci niespodzianka… No – zrobiła rzeczową minę – chętnie poznam cię trochę bliżej, ale to za chwilunię. Teraz pójdę po Syriusza, a ciebie poproszę, żebyś poczekała w tamtym pomieszczeniu…
Ruszyła szybko wąskimi schodami, a Tonks, rozglądając się wokół z ciekawością, zrobiła dwa kroki w stronę wejścia znajdującego się na końcu korytarza. Chwilę potem gorzko pożałowała, że nie wzięła sobie do serca słów Szalonookiego, który od lat powtarzał jej, by na ulicy, w kwaterze wroga i w starych, podejrzanych domach zawsze patrzyła pod nogi.
Nagle potknęła się o coś i po chwili leżała jak długa na podłodze. Oglądając się za siebie, ujrzała wielką, wyschniętą nogę trolla; dopiero po krótkiej chwili uporczywego mrugania stwierdziła, że był to tylko stojak na parasole o dość dziwnym kształcie.
- Nic, nic… – zawołała, widząc, że pani Weasley wychyla się gwałtownie zza poręczy i po chwili zbiega z powrotem na dół. Dźwignęła się szybko. – Przepraszam za ten stojak… Zaraz go…
”Zaraz go odstawię na miejsce” – tak brzmiały jej ostatnie słowa, których nie usłyszała ani pani Weasley, ani nawet sama Tonks. W holu rozległ się rozdzierający, mrożący krew w żyłach wrzask. Kotary, zasłaniające, jak się Tonks wcześniej wydawało, jakieś drzwi, rozsunęły się gwałtownie, ukazując naturalnej wielkości portret jakiejś staruszki.
- CO WY NAJLEPRZEGO ROBICIE Z DOMEM MOICH OJCÓW?! – krzyczała, wymachując dziko rękami. – JAK ŚMIECIE… WYNOCHA STĄD, PARSZYWI MIESZAŃCY!!!
Pani Weasley rzuciła się na zasłony i pociągnęła je z całej siły, jednak bez większego skutku. Staruszka, widząc to, krzyknęła ze zdwojoną siłą:
- NIE WAŻ SIĘ MNIE DOTYKAĆ, TY SZLAMOWATA ZDRAJCZYNI!!! ZABIERAJ SIĘ STĄD… RAZEM ZE SWOIMI PLUGAWYMI BACHORAMI!!!
Nagle schody zadrżały, gdy ktoś zbiegł po nich pośpiesznie i rzucił się na rozwścieczony portret. Tym kimś okazał się chudy mężczyzna o poprzetykanych nitkami siwizny czarnych włosach, bladej twarzy i miotających gromy oczach.
Syriusz Black.
Znalazłszy się przy pani Weasley, chwycił mocno jedną zasłonę i pociągnął z całej siły. Pani Weasley to samo zrobiła z drugą i po chwili w przedpokoju zapanowała błoga cisza.
Tonks oddychała szybko, jakby to ona właśnie stoczyła walkę z rozwścieczonym portretem. Już wiedziała, dlaczego w holu należy zachować ciszę.
- Prze… przepraszam… – wyjąkała.
Jej spojrzenie padło na nogę trolla, która wciąż leżała przewrócona na podłodze. Schyliła się, by ją podnieść, kiedy nagle poczuła, że ktoś stanął obok niej.
- Może lepiej ja to zrobię – szepnął Syriusz Black. – Przesunę ją, żeby nikt się więcej nie potknął.
Tonks obserwowała, jak jej kuzyn podnosi stojak i stawia go przy samej ścianie.
- Przepraszam… – powtórzyła, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
- Nie szkodzi – mruknął Syriusz Black. – Ta jędza budzi się średnio dwa razy dziennie. Nie miewamy tu cichych dni.
Tonks, która wiele razy zastanawiała się, jak będzie przebiegało jej pierwsze spotkanie z kuzynem, poczuła, że nie należy ono do udanych.
- Kto to był? – zapytała, gdy milczenie między nimi stało się trochę męczące.
Syriusz, choć od samego początku wydawał się posępny, nagle sposępniał jeszcze bardziej.
- Moja matka – odpowiedział. – Wisi tu, odkąd się wprowadziliśmy i za każdym razem, gdy ktoś ją zbudzi… wyprawia właśnie coś takiego. Widocznie rzuciła na ten portret zaklęcie trwałego przylepca, bo w żaden sposób nie mogliśmy go ściągnąć.
- Aha… jasne – odparła Tonks, uśmiechając się z wysiłkiem. Po chwili znów zapanowała pełna napięcia cisza.
- No, kochani – przyszła im z pomocą pani Weasley. – Chyba nie będziemy stać w tym ponurym holu? Nimfadoro, kochaniutka, na pewno napijesz się herbatki przed posiedzeniem? Mój mąż zrobił wczoraj zakupy, więc mamy niezaczęte gryfki w czekoladzie. Syriusz przepada za gryfkami – dodała wesoło.
Tonks uśmiechnęła się i spojrzała nieśmiało na kuzyna.
- Też je zawsze lubiłam – powiedziała.
Wydawać by się mogło, że na twarzy Blacka pojawił się cień uśmiechu. Tonks poczuła nagle, że jeśli miała jakieś obawy przed swoim kuzynem, to te obawy zaczęły się rozwiewać. Syriusz był trochę onieśmielony – i to wszystko. Na pewno nie był zdolny do tego, by zrobić jej krzywdę.
Ruszyli we trójkę do kuchni, która okazała się trochę ciemną, ale wcale przyjemną piwnicą z długim stołem i poprzysuwanymi do niego twardymi krzesłami.
- Nimfadoro, kochana, jaką pijesz herbatę? – zapytała pani Weasley, stukając różdżką w czajnik i zaglądając do szafki. – Zieloną? Czerwoną? Czarną? Owocową?
- Czarną – wybrała Tonks.
Pani Weasley zaczęła krzątać się przy szafkach, miotając różdżką zaklęcia i podzwaniając srebrnymi naczyniami.
Syriusz parsknął śmiechem.
- W tej Kwaterze Głównej mieszka siedem osób i każda lubi co innego – wyznał. – Jeśli o mnie chodzi, wystarczy mi to, co mam pod ręką, ale na przykład córka Molly nie toleruje żadnej innej herbaty poza zieloną. Twierdzi, że się odchudza.
- Bo akurat ma z czego – naburmuszyła się pani Weasley.
Tymczasem Tonks otworzyła teczkę i wyciągnęła z niej świstek, który dostała od Szalonookiego. Syriusz wziął go natychmiast.
- Nie miałaś problemu z dostaniem się tutaj? - zapytał ugrzecznionym tonem.
- Jakoś dałam radę - uśmiechnęła się Tonks, nie przestając przetrząsać zawartości teczki. - Troszkę pobłądziłam... ale, jak widać, udało mi się trafić.
- A gdzie się aportowałaś?
- Koło Upper Street, za kościołem świętej Marii.
- To kawał drogi... Bliżej ci będzie ze skweru Myddeltona. To zaledwie dwie ulice stąd i łatwo można się ukryć przed mugolami.
- Ta teleportacja w Londynie to same problemy - wyraziła swoje zdanie pani Weasley, wysyłając im różdżką kubki z herbatą, talerzyki i półmisek z ciastem i czekoladowymi gryfkami. - Co innego na wsi, albo chociaż w małym miasteczku, bo tam zawsze można znaleźć jakieś gęste zarośla, albo pusty budynek...
- Dokładnie - przytaknęła Tonks. - Podobno do Wydziału Transportu napływa mnóstwo skarg i próśb o zwiększenie liczby stref teleportacji, ale w tym temacie nikt nie kiwnął palcem, odkąd poszłam do szkoły aurorskiej. Wiem to od Szalonookiego - dodała z uśmiechem. - Żalił się na to, ilekroć mieliśmy jakieś zajęcia w terenie.
Dziewczyna znalazła w końcu to, czego szukała: okrągłe lusterko w pozłacanej ramce. Spojrzała w nie, po czym zacisnęła powieki i przywróciła swojej twarzy zwykły wygląd.
Pani Weasley rozdziawiła buzię.
- Więc jesteś metamorfomagiem? - zapytała.
- Zgadza się - zaśmiała się Tonks. Przyjrzała się krytycznie swojej twarzy w lusterku; mocny makijaż, idealnie dopasowany do czterdziestolatki o kościstej twarzy, na jej własnym obliczu wyglądał śmiesznie.
- Słyszałem o tym - odezwał się Syriusz. Po chwili dodał z uśmiechem: – Wspaniale.
- Niektórzy żartują, że tylko dzięki temu zostałam aurorem - mruknęła Tonks, usuwając różdżką nadmiar cienia z powiek (niepomna, że i przed tym przestrzegał ją Szalonooki, twierdząc, że usuwanie makijażu różdżką to najkrótsza droga do pozbawienia się oka). - Uważam to za trochę krzywdzące... zwłaszcza, że na sumach miałam pięć "wybitnych".
- Twoja matka też była prymuską w szkole - zauważył Syriusz. - Ale nigdy jakoś nie przejawiała takich typowo aurorskich zdolności. To masz pewnie po Tedzie, prawda?
- Pewnie tak - zgodziła się Tonks, chowając lusterko po pozbyciu się nadmiaru makijażu. - Tata podobno lubił kiedyś kryminalne zagadki, ale w końcu zajął się branżą miotlarską. Teraz prowadzi mały warsztat.
- No – odezwała się pani Weasley, która właśnie skończyła sprzątać blat i wrzucać brudne naczynia do zlewu. – To wy sobie porozmawiajcie, a ja zawołam dzieciaki na podwieczorek.
Pośpiesznym krokiem wspięła się po stromych schodach, które prowadziły na korytarz z uśpionym portretem. Tonks i Syriusz zostali sami.
Gdy tylko w powietrzu pojawiła się pierwsza iskierka napięcia, Syriusz odezwał się, wciąż jeszcze ugrzecznionym tonem:
- Może spróbujesz tej szarlotki? Robota Molly… Wszystkim bardzo smakuje.
Tonks nałożyła sobie na talerzyk mały kawałek ciasta. Syriusz po chwili poszedł za jej przykładem.
- Co słychać u Andromedy? – zapytał. – Jak wam się powodzi?
- Żyjemy jak wszyscy – odparła Tonks, dziubiąc szarlotkę łyżeczką. – Kasy nie ma znowu tak dużo, ale zawsze wystarczy, jeśli chcemy coś kupić, albo gdzieś pojechać. Ja raczej nie dokładam się do domu... Rodzice poradzili mi, żebym założyła konto oszczędnościowe u Gringotta, bo pieniądze mogą mi się kiedyś przydać.
- Pieniądze zawsze się przydadzą – przyznał Syriusz.
- Dokładnie… I dają jakąś niezależność – zgodziła się Tonks, podnosząc łyżkę do ust. – Mmm… naprawdę pyszna szarlotka.
Syriusz uśmiechnął się.
- To taka miła odmiana po czternastu latach żywienia się byle czym – powiedział, po czym również włożył pełną łyżeczkę do ust. – Wiesz, że w zeszłym tygodniu po raz pierwszy od lat zjadłem posiłek przy stole?
Tonks spojrzała na niego, czując, że wypełnia ją współczucie, i zarazem ciekawość.
- Jak wyglądają posiłki w Azkabanie? – zapytała.
Tonks słynęła z tego, że bardzo często poruszała kwestie, o których nigdy nie wspominały osoby o wrodzonym poczuciu taktu. Robiła to zresztą nieświadomie i tylko jej ufność i prostota pozwalały rozmówcom kontynuować temat, lub w jakiś dyskretny sposób sprowadzić rozmowę na inny tor. Na Tonks nikt nigdy nie potrafił się pogniewać.
Syriusz zamyślił się, dłubiąc łyżeczką w szarlotce.
- Tam nikt nie bawił się w gotowanie wytrawnych potraw – wyznał i upił łyk herbaty. – Kuchnią zajmowały się skrzaty domowe, których nikt już nie chciał trzymać, bo były stare, zniedołężniałe i marudne. Naraz było co najwyżej trzech… Przysyłali więcej, ale w tych warunkach szybko zdychały. Raz w tygodniu dowożono zapasy jedzenia… W środy z samego rana. Dlatego w środy zwykle jadaliśmy najlepiej. Chleb i mięso były jeszcze świeże, a warzywa twarde… We wtorki większość więźniów wolała nic nie jeść, bo wszystko było już zepsute. Chyba, że kucharz akurat złowił jakieś ryby.
- Warunki pewnie były straszne… prawda? – zapytała ze współczuciem Tonks.
Syriusz wzruszył ramionami.
- Dla większości więźniów nie robiło to żadnej różnicy – odparł.
- Dlaczego? – dopytywała się Tonks.
- Popadali w obłęd – wyjaśnił Syriusz. – Przestawali rozumieć, co się wokół nich dzieje. Niektórych trzeba było zmuszać do jedzenia… Oczywiście, nikt się w to na dłuższą metę nie bawił i od czasu do czasu któremuś się zmarło. Kucharze organizowali wtedy taki marynarski pogrzeb w morzu. Miałem szczęście, że moje okno wychodziło na właściwą stronę, zawsze to było jakieś wydarzenie, na które można było popatrzeć – dodał z ironią.
Tonks już chciała się oburzyć, jednak powstrzymała się; biedny Syriusz pewnie zupełnie zdziczał w tym Azkabanie i trudno było powrócić mu do normalnego świata.
- Jak to się stało – zaczęła ostrożnie – że nie popadłeś w obłęd, jak tamci?
Łyżeczka Syriusza przecięła ciasto i uderzyła głośno o talerz.
- Bo byłem niewinny – wyjaśnił. – Ta myśl trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.
- Dementorzy jej nie wyssali? – zdziwiła się Tonks.
- Nie mogli – rzekł Syriusz. – To nie była szczęśliwa myśl. Cały czas miałem tę świadomość, że nie jestem tym, za kogo mnie biorą ludzie i to mnie doprowadzało do szału… Ale zawsze, budząc się rano, przychodziło mi do głowy, że skoro jestem niewinny… Że może… kiedyś z tego piekła wyjdę. Oczywiście, dementorzy szybko wysysali ze mnie tę nadzieję, ale ona zawsze powracała, zawsze gdzieś tam była. Chyba tylko to pozwoliło mi przetrwać te wszystkie lata.
Tonks poczuła rozlewający się w jej wnętrzu smutek. Zanim jednak zdążyła powiedzieć choć słówko, drzwi otworzyły się i do kuchni weszło trzech wysokich, rudych chłopaków, a zaraz za nimi – pani Weasley w towarzystwie młodej dziewczyny, równie rudej, jak reszta.
- Ginny, może jednak zjesz? – mówiła pani Weasley, zwracając się do córki.
- Mamo! – oburzyła się dziewczyna. – Ważę już tyle, co w zeszłym roku! Zostało mi tylko pięć kilo…
- Ron! – odezwał się tymczasem jeden z chłopaków, różniący się od drugiego tylko literą wyszytą na robionej na drutach koszulce. Ten był oznaczony jako „F”, drugi jako „G”. – Nie zapominaj, kto ci opowiada wszystko, czego się dowiedział!
- Właśnie – dodał drugi. Tonks odniosła wrażenie, że obaj bracia bliźniacy dokładają wszelkich starań, by nie usłyszała ich pani Weasley. – Wypruwamy sobie flaki, narażamy nasze biedne uszy na dźwięk głosu tego nietoperza Snape’a, a nasze biedne tyłki na baty rodziców, a ty jeszcze śmiesz się z nami targować!
Trzeci z braci, wysoki, piegowaty i tak samo rudy, jak oni, wzniósł oczy do sufitu.
- Dobra! – oznajmił obrażonym tonem. – Wyczyszczę już za was ten sedes! Ale jak tylko przyjedzie Hermiona, wymyślimy coś takiego, że już nie będziemy potrzebowali waszej łaski!
- Phi – prychnął „F”. – Ciekawe, czy Hermiona będzie taka chętna do podsłuchiwania.
- A tymczasem – uśmiechnął się „G” – łap za szczotkę, preparaty i do dzieła. A jeśli będziesz grzeczny, zaczarujemy cię Bąblogłową, żebyś za bardzo nie sposępniał przy tej robocie. Odniosłem wrażenie, że ostatni użytkownik nie spuścił wody.
Ron poczerwieniał ze złości i wyraził pobożne życzenie, by Stworek – kimkolwiek on nie był – załatwił w łóżkach bliźniaków subtelnie ujętą potrzebę fizjologiczną.
- Ron! – zgromiła go natychmiast pani Weasley. – Jeśli jeszcze raz usłyszę, że się tak wyrażasz, przez tydzień będziesz zmywał po każdym posiłku!
- Właśnie, braciszku! – oburzył się „F” tonem mędrca rozmawiającego z półgłówkiem. – Nieładnie jest się tak wyrażać przy damach!
Zajął miejsce obok Syriusza, lecz zanim to zrobił, szepnął coś, co brzmiało jak: „I co, Ronusiu? Z Bąblogłowy nici”.
- Dzień dobry pani – powiedzieli chórem bliźniacy, spoglądając na Tonks z zaciekawieniem.
- Cześć – uśmiechnęła się Tonks. Potem dodała: – Jestem Tonks.
- Ja jestem Weasley – odwzajemnił się „F”. – A to jest mój brat, Weasley – wskazał na „G”.
- Chwila, moment – odezwała się Tonks. – Ja mówię serio.
Bliźniacy i Syriusz wytrzeszczyli oczy.
- Już od paru ładnych lat proszę znajomych, by zwracali się do mnie nazwiskiem – wyjaśniła Tonks. – A wszystko przez to, że moi rodzice byli łaskawi nazwać mnie pewnym obrzydliwym słowem na „N”.
Tonks bardzo kochała swoich rodziców, jednak nigdy nie pozbyła się do końca żalu za ich ekstrawagancki pomysł przy wyborze dla niej imienia.
Syriusz parsknął śmiechem, a bliźniacy wymienili się spojrzeniami.
- A cóż to za obrzydliwe słowo na „N”, które śmie zwać się twoim imieniem? – zapytał „G”.
Tonks zasępiła się, po czym wyjawiła, wzdrygając się lekko:
- Nimfadora.
Bliźniacy popatrzyli na siebie z uśmiechami.
- Nimfadora… – powtórzył „F” melodyjnym tonem. – Brzmi jak muzyka…
- Albo jak szum wiatru w koronach drzew – dodał „G”.
- Albo – ciągnął zabawę „F” – jak śpiew leśnych nimf…
- Nimfadora? – odezwała się nagle ruda dziewczyna, niosąc sobie talerzyk z brokułami i kawałkiem kurczaka. – Jak ładnie!
Tonks rozdziawiła buzię, a Syriusz i bliźniacy wybuchnęli śmiechem.
Podwieczorek przed posiedzeniem upłynął w przyjemnej atmosferze. Okazało się, że „F” nazywa się Fred, „G” – George, a ruda dziewczyna Ginny i że cała czwórka – razem z piegowatym Ronem – to młodsze rodzeństwo Charliego. Z ich opowieści wynikało, że Charlie jest teraz w Rumunii, gdzie zajmuje się hodowlą smoków. Tonks z radością słuchała pełnych dumy opowieści młodych Weasley’ów i Molly – bo tak kazała się do siebie zwracać pani Weasley, nie chcąc słyszeć ani słowa sprzeciwu. W końcu sama zaczęła zabawiać towarzystwo opowieściami o tym, jak to kiedyś Charlie podmieniał Krukonom składniki eliksirów, za co został ukarany szlabanem. Przy okazji wyszło na jaw, że profesor Snape – znienawidzony przez Tonks nauczyciel – jest dawnym znajomym Syriusza z Hogwartu. Syriusz z miejsca zaczął się na niego żalić, co Tonks przyjęła z ogromną radością.
Podwieczorek musiał jednak skończyć się przed czwartą. O piętnastej pięćdziesiąt zaczęli zjawiać się już pierwsi członkowie, których Tonks witała nieśmiałym skinieniem głowy. Niebawem przybył też Kingsley.
Kingsley, stanąwszy na szczycie schodów, objął spojrzeniem kuchnię, a dostrzegłszy Syriusza – pobladł lekko. Zszedł wolno po schodach, nie spuszczając go z oczu.
Syriusz wstał ze swojego krzesła; z jego twarzy zniknął uśmiech.
- Witam w moim domu – odezwał się chłodno. – Mam nadzieję, że tym razem obejdzie się bez rozlewu krwi.
- Robiłem, co do mnie należało – mruknął Kingsley. Mówił zapewne o ich spotkaniu sprzed roku, kiedy został wezwany do Hogwartu po tym, jak Syriusza znaleziono na błoniach. – Istniało ryzyko, że skrzywdzisz moich ludzi.
- Istniało również ryzyko, że stracę duszę, jeśli nie będę się bronił – odparował Syriusz.
- Ale teraz jesteśmy po jednej stronie – powiedział Kingsley, jakby zmuszał się do wypowiedzenia tych słów.
- Zawsze byliśmy po jednej stronie – mruknął Syriusz.
Kingsley nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
- Nie myśl – zaczął znowu, nieco drżącym głosem – że dla mnie to jest łatwe.
- Dla mnie tym bardziej – odwzajemnił się Syriusz.
Kingsley, wyraźnie walcząc z niechęcią, wyciągnął rękę.
Syriusz po chwili namysłu uścisnął ją.
- Mam nadzieję, że zaklęcia nie zostawiły trwałych śladów – powiedział.
- Została jedna blizna na przedramieniu – wyznał Syriusz obojętnym tonem. – Ale nawet bardzo nie bolało.
- Widzę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku – rozległ się nagle zadowolony głos. To Szalonooki stanął w drzwiach. – No, to skoro szczęśliwie zawiesiliście broń, proponuję, by zająć się istotą posiedzenia.
Chwilę później wszyscy zajęli miejsca przy stole, a niezadowoleni Weasley’owie musieli opuścić kuchnię. Gdy jednak Fred i George mijali miejsce Tonks, ta usłyszała, że rozmawiają poufnym tonem o jakichś uszach.
Napisz całą książkę lub inne "to coś"!Kupię na 100%!
OdpowiedzUsuńMoże być o Bellatriks Lestrange.
Hej, tu autorka ;) Dziękuję za super miłe słowa :* Obecnie można mnie znaleźć na Facebooku: https://www.facebook.com/Nimfadora-Tonks-211328058900214
UsuńNie jest to konto, które regularnie prowadzę, ale jeśli coś opublikuję, na pewno dam znać ;)
Pozdrawiam cieplutko! :*