Pewna młoda dziewczyna o długich, brązowych włosach pochyliła się nad krzakiem kwitnącej róży. Ostrożnie ujęła w dłoń delikatną, złoto-pąsową koronę i powąchała ją z wyraźną rozkoszą.
- Smocza róża – szepnęła. – Jaka piękna!
Ścieżka prowadząca do wysokiej werandy stykała się z malowniczym ogródkiem, pełnym krzewów, łodyżek, oraz zatrzęsienia kolorowych koron, pąków, a nawet malutkich owoców. Profesor Carter kochała kwiaty; gdy uczyła w Hogwarcie, często powtarzała, jak bardzo za nimi tęskni. Nie mogła trzymać ich zbyt wiele, ponieważ słodki, ale ciężki zapach sprawiał, że w pomieszczeniach robiło się duszno. W klasach było to nie do pomyślenia – nauczycielka zawsze starała się mieć wywietrzoną salę, aby jej uczniom „lepiej się myślało”.
Jedną z nielicznych roślinek, które profesor Carter trzymała w klasie, było śliczne drzewko cytrusowe. Przez dwa tygodnie stało ono koło biblioteczki, ożywiając chłodną salę i wydzielając przyjemny, limonkowy zapach. Jednak pewnego dnia jego liście z jakiegoś tajemniczego powodu zmieniły kolor na pomarańczowy i mimo natychmiastowej reanimacji przeprowadzonej przez profesor Sprout, roślina uschła. Załamana profesor Carter jeszcze tego samego dnia odesłała resztę swoich drzewek i kwiatów do domu.
- Najwidoczniej szkoła nie jest dobrym dla nich miejscem – uzasadniła dziarsko swoją decyzję.
Podobne historie często zdarzały się w Hogwarcie, dlatego nauczyciele szybko o wszystkim zapomnieli. Jednak uczniom, którzy szczerze lubili profesor Carter, przez długi czas było z tego powodu wstyd.
- I co ona teraz sobie o nas myśli… – martwiły się uczennice. – Że jesteśmy bandą jakichś wandali!…
- Trzeba być debilem, żeby zrobić coś takiego – złościli się uczniowie. – Przeszkadzało to drzewko komuś, czy jak?
W końcu uczennice zrobiły składkę i odkupiły profesor Carter drzewko, a uczniowie wszczęli śledztwo i niebawem wymierzyli winowajcy rozumianą po swojemu sprawiedliwość. Jednak kto był kim w tej całej historii – to wiedzą tylko jej uczestnicy. My możemy jedynie snuć domysły, wiedząc, że w tamtym okresie pewien młody Ślizgon, Marcus Flint, został zatrzaśnięty na całą noc w cieplarni numer trzy, a dwie młode dziewczyny - z których jedna pochylała się właśnie nad krzewem smoczej róży - na widok rosnącego przy płocie drzewka cytrusowego, z ożywieniem zaczęły coś do siebie szeptać.
- To na pewno jest to samo drzewko! – zaśmiała się ta o brązowych włosach. Nazywała się Lucy Blake, a towarzyszył jej nie kto inny, tylko znana nam już z poprzednich rozdziałów Tonks. – I jak pięknie się rozwija!
- Ja się tam nie znam – odpowiedziała Tonks – ale odnoszę wrażenie, że profesor Carter bardzo o nie dba.
- Profesor Carter traktuje je po królewsku – podkreśliła Lucy, która była czarodziejskim architektem krajobrazu i miała w małym palcu wszelkie informacje o czaro-botanice. – Ani jednego żółtego listka… Ach, i nie profesor Carter! Teraz to jest… – Zrobiła pauzę i dokończyła tonem pełnym szacunku: – Pani Burnley.
- Mówcie mi Berta – oznajmiła pani Burnley, ledwie Tonks i Lucy przekroczyły próg jej domu. – Nie chcę być już „panią profesor”, bo czuję się staro.
- A, jak to mówią, masz tyle lat, na ile się czujesz - parsknął śmiechem Robert, lewitując dodatkowe krzesło. Wysłał je różdżką do salonu i dokończył: - Dlatego właśnie nigdy nie mogłem zrozumieć zarzutu, że między nami jest zbyt duża różnica wieku. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, wciąż czułem się jak osiemnastolatek.
- Trudno zaprzeczyć - mruknęła Berta, gryząc wargi.
Tymczasem Robert podszedł do Lucy.
- Moje nazwisko Burnley - przedstawił się, ściskając jej dłoń. - A na imię mam Robert. Szanowna pani to zapewne...
- Lucy Blake - odpowiedziała natychmiast Lucy.
- Witamy w naszych skromnych progach! - zakrzyknął Robert.
- No - odezwała się Tonks, gdy Berta zaprosiła ją i Lucy do salonu. - Ja przyszłam tylko po te instrukcje i zaraz zmykam... Jestem w pracy i urwałam się z patrolu.
- Wszystko za chwilunię dostaniesz - obiecał Robert. - Spocznij na moment, ja skoczę do gabinetu po moje notatki. - To mówiąc, ruszył cwałem po ładnych, drewnianych schodach na piętro. Tonks zwróciła tymczasem uwagę na osoby znajdujące się w salonie, w którym za chwilę miało się odbyć posiedzenie Zakonu Feniksa.
Przy okrągłym stole siedziało już troje ludzi: dwie kobiety, które Tonks znała z pracy, oraz Jerry Moore.
Na widok wchodzących kobiet, Jerry podniósł się z krzesła.
- Cześć, Tonks – przywitał się, po czym spojrzał wyczekująco na Lucy.
- To jest Lucy, moja przyjaciółka – przedstawiła ją szybko Tonks. – Lucy, to Jerry, mój znajomy z pracy.
Jerry i Lucy uścisnęli sobie dłonie.
- Przyjaciółka Tonks? – zapytał nagle Jerry, zaczynając się uśmiechać. Potem zapytał: – To nie ty przypadkiem zrobiłaś dla mnie ekspertyzę na obecność trucizny?
Lucy uniosła brwi.
- Owszem, robiłam jakąś ekspertyzę – przyznała. – Tonks powiedziała mi, że chodzi tylko o rozpoznanie trucizny, żeby ratować jakieś dziecko, bo ponoć do laboratorium była kolejka… Więc to było dla ciebie?
- Tak, to było dla Jerry’ego – zgodziła się Tonks, przypominając sobie całą tę historię sprzed pół roku. Ekspertyza przeprowadzona przez Lucy nie miała żadnej mocy prawnej, ale pozwoliła w porę znaleźć antidotum dla czteroletniej Sheili.
- Zgadza się – zaśmiał się Jerry.
- Coś takiego! – zakrzyknęła Lucy. A potem zapytała: – I co się stało z tym biednym dzieckiem?
- Wraca do pełni zdrowia w sanatorium – uspokoił ją Jerry. – Ojciec okazał się niewinny, bo nie wiedział, że do marchewki dostała się trucizna. Marchewkę kupił w warzywniaku od jakiegoś kretyna, który przechowywał zapasy tuż obok trutki na szczury.
- To straszne – westchnęła Lucy. – I pomyśleć, że za błędy dorosłych cierpią niewinne dzieci…
- Coś o tym wiem – przyznał smutno Jerry. – Brałem niedawno udział w takim śledztwie…
Ponieważ pogawędka rozkręciła się na dobre, Tonks usiadła przy stole i zanim rzuciła Jerry’emu pierwsze, wściekłe spojrzenie, zapoznała się z dwiema siedzącymi tam kobietami.
- My się chyba nawet widujemy w pracy – zauważyła niezwykle zgrabna, dobiegająca czterdziestki szatynka, która przedstawiła się jako Melissa Andrews. Jej głos był pretensjonalny i lekko zachrypnięty, jak u osób, które palą papierosy. – Ja pracuję w biurze Amelii Bones.
- Tak, kojarzę panią – powiedziała Tonks.
- A ja jestem księgową w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów – pochwaliła się ciemnowłosa Rose West, która mogła być niewiele starsza od Tonks, choć nasza bohaterka nie przypominała jej sobie z Hogwartu. – Czasem przygotowuję papiery pod te nowe, bzdurne ustawy.
- Miło mi cię poznać – uśmiechnęła się Tonks.
- To jak, moi drodzy? – rozległ się głos Roberta, który wszedł do salonu z naręczem jakichś dokumentów. - Za chwilę zaczynamy obrady okrągłego stołu... Pozwolę sobie najpierw udzielić ostatnich wskazówek Tonks.
Podszedł do stołu i usiadł na krześle obok Tonks, przodem do oparcia. Po chwili wygrzebał ze stosu dokumentów małą mapę i kartkę zabazgraną pismem Szalonookiego. Tonks słuchała z uwagą przez kilka minut, po czym wstała z krzesła i opuściła dom Burnley'ów.
W głowie miała gotowy plan.
***
Rejonem, który otrzymała Tonks jako Dzielnicowy Stróż, były okolice Milton Country Park. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że jest to jeden z najpiękniejszych zakątków południowej Anglii. Sam park to ulubione miejsce okolicznych mieszkańców, latem kwitący jak rajski ogród, a zimą biały i kryształowy jak zamek Królowej Śniegu. Na jego arkadyjski klimat składają się dwa jeziora, wielkie i stare drzewa, wydeptane alejki, oraz absolutny brak nowoczesnych, bzdurnych upiększeń, jak na przykład fontanna, czy betonowe dróżki. Jedynym kompromisem z naturą są śliczne mostki i drewniane przystanie, przy których zazwyczaj pływają kaczki, czekające z nadzieją na poczęstunek od przechodzących ludzi.
Tonks uwielbiała swoje spokojne patrole wzdłuż niekończących się labiryntów ścieżek, a do domu wracała odprężona i w wyśmienitym nastroju. Dziś jednak musiała zrezygnować z wizyty w tej miejskiej oazie i wyruszyć na zwiady w samo centrum miejscowości Milton; w miejsce, które już z daleka bieliło się w słońcu i tryskało ożywionym gwarem.
Był to miejscowy pub o nazwie Biały Koń.
Zgodnie z tym, co twierdził Szalonooki, w tym właśnie pubie miał się dziś pojawić Norman Wolf, jeden z nowych współpracowników Lucjusza Malfoy'a, oraz jego wyraźny faworyt. Był to szczupły i wysoki mężczyzna o ogolonej na zero głowie, oczach młodego samuraja i wyrazie twarzy starego lisa. Tonks nie wiedziała o nim nic poza tym, jak wygląda i gdzie pracuje; właśnie dziś miała dowiedzieć się czegoś więcej.
I - być może - poznać tożsamość niejakiego Glena, z którym Wolf miał się dzisiaj spotkać.
Kilka minut przed południem nasza bohaterka pojawiła się w jednym z zaufanych pod kątem aportacji miejsc i już po kwadransie - zmieniwszy uprzednio wygląd w toalecie w niedalekim Tesco - pchnęła drzwi opustoszałej o tej porze knajpy.
W środku panował nieprzyjemny zaduch, a pod sufitem unosiły się opary dymu tytoniowego. W kącie, przy stole bilardowym, stało dwóch zarośniętych mężczyzn w podkoszulkach, grając i popijając piwo z ogromnych kufli. Przy uchylonym oknie pewien elegancko ubrany jegomość spożywał obiad. Wśród tego wszystkiego uwijała się gorączkowo młoda kelnerka o pięknych, czarnych puklach, która właśnie postawiła dwa duże drinki na stoliku w najciemniejszym kącie sali, przy którym siedziały dwie osoby.
Tonks zbliżyła się do jednego ze stolików.
- Kawę rozpuszczalną z mlekiem i coś słodkiego - powiedziała machinalnie do kelnerki, sięgając do torebki, by wyjąć z niej ołówek i zeszyt z krzyżówkami.
- Mogę zaproponować lody w czterech smakach - odparła kelnerka, a jej automatyczny ton świadczył, że znała na pamięć calutkie menu. - Są też muffiny i sernik z brzoskwiniami.
Tonks zdecydowała się szybko na lody śmietankowe i gdy tylko dziewczyna oddaliła się w stronę baru, spojrzała dyskretnie, ale uważnie na dwóch jegomościów siedzących w ciemnym kącie sali i, niby od niechcenia, złapała kolczyk w swoim prawym uchu.
W całej knajpie natychmiast zrobiło się cicho; z kolei rozmowa dobiegająca z kąta stała się głośna i wyraźna.
Tonks, która była aurorem, mogła pochwalić się ogromnymi możliwościami szpiegowskimi. Sprytne urządzenie ukryte za kolczykiem pozwalało podsłuchiwać wszystkie dźwięki, których źródło znajdowało się w zasięgu wzroku. Dziewczyna mogła spokojnie siedzieć w dużej odległości, udając, że rozwiązuje krzyżówki, a w rzeczywistości spisywała wszystko, co jej wpadło w ucho.
Niebawem kelnerka przyniosła zamówienie; Tonks zapłaciła i zabrała się do swojego deseru, nie wypuszczając z rąk ołówka i bacznie śledząc dialog Normana Wolfa i jego towarzysza.
- Czekaj, Mike... - Wolf rozejrzał się uważnie na wszystkie strony. Najwyraźniej uznał, że ani bilardziści, ani mężczyzna spożywający obiad, ani kelnerka, ani młoda dziewczyna rozwiązująca krzyżówki nie stanowią zagrożenia, bo po chwili mruknął: - No, mów.
Mike Glen - bo tak nazywał się drugi mężczyzna, nieco gruby, siwiejący szatyn o wiszących policzkach i małych, wąskich oczach, sięgnął po leżące na stole zapałki. Z wyraźnym trudem (który zazwyczaj pozwala czarodziejom rozpoznać swoich wśród mugoli) zapalił jedną i przystawił ją do cygara. Po chwili wypuścił z ust wielką chmurę dymu.
- W Glasgow robi się nieciekawie - stwierdził ochrypłym szeptem. - Ludzie zaczynają się bać Czarnego Pana... Wszystko przez tę całą kampanię Flitwicka.
- Co on kombinuje? - nastroszył się Wolf.
Glen zaciągnął się i westchnął.
- Pewnie z grubsza to samo, co Skretyniały Dinozaur - rzekł. - Tajne zebrania, rozmowy... granie na ludzkich uczuciach... Ci ludzie nie mają żadnego dowodu, poza słowami tego gnojka, Pottera, a mimo to ślepo wierzą we wszystko, co on mówi!
- Oni jeszcze wierzą w zaufanie - stwierdził Wolf z drwiną w głosie. Użył dość wulgarnego epitetu i dodał ze złością: - W dodatku naiwni idioci... Powinniśmy ich wykończyć w kilka godzin!
Tonks siedziała, słuchała i pracowicie sporządzała notatki, starając się przy tym wyglądać, jakby rozwiązywała krzyżówkę. Po kilkunastu minutach miała już całkiem pokaźny protokół - niepokojące sygnały, że poplecznicy Czarnego Pana wiedzą więcej, niż Zakon mógłby sobie życzyć, oraz jeszcze bardziej niepokojącą pewność, że zdrowie, a nawet życie profesora Flitwicka, mogą być poważnie zagrożone. Lecz zanim Wolf i Glen zaczęli cokolwiek uzgadniać, ten ostatni przypomniał sobie o jakimś ważnym raporcie i obydwaj panowie opuścili knajpę i udali się w dwie różne strony.
Tonks wiedziała, że aby nie wzbudzać podejrzeń, musi zabawić w tym miejscu jeszcze przez kilka minut. Sięgnęła zatem po łyżkę i zabrała się za kończenie swoich lodów, które obecnie miały już konsystencję gęstej cieczy. Przedtem jednak wyłączyła podsłuch; w pubie ponownie rozległy się zwykłe dla takiego miejsca dźwięki.
Minuty mijały powoli i nasza bohaterka zaczęła się zastanawiać, czy nie wrócić już do mieszkania Burnley'ów. Koniec końców, chyba udało jej się nie zwrócić na siebie uwagi, więc nikomu nie przyjdzie do głowy łączyć jej wyjścia z niedawnym opuszczeniem lokalu przez Wolfa i Glena. Spakowała więc do torby zeszyt i ołówek. I nagle usłyszała nieopodal straszny łoskot; to kelnerka, stojąca przy barze, upuściła szklany półmisek.
Chwilę później z jakiegoś odległego pomieszczenia na zapleczu rozległ się rozdzierający krzyk dziecka.
- Co się tu dzieje? - zapytał ostro jakiś mężczyzna, wychodząc z pomieszczenia służbowego. - Miałaś pilnować, żeby ten bachor nie robił tu rabanu!
Kelnerka wyprostowała się właśnie; choć jeszcze chwilę temu Tonks mogłaby przysiąc, że półmisek rozbił się w drobne kawałeczki, teraz widziała go w całości w rękach dziewczyny. Zmarszczyła brwi.
Nagle przyszło jej do głowy, że ta kształtna twarz o dużych, niebieskich oczach, otoczona burzą czarnych włosów, jest jakby znajoma.
Możliwe, że kiedyś widywała tę twarz w Hogwarcie...
- Zaraz pójdę uspokoić Azalkę - obiecała dziewczyna, odkładając półmisek na miejsce. - Akurat nie ma wielu klientów... Proszę dać mi dwie sekundy.
- Skaranie boskie z tobą i tą twoją małą - prychnął mężczyzna, wchodząc za bar. - Jakby mało miał człowiek roboty...
Kelnerka pobiegła szybko na zaplecze, a Tonks wstała od stolika, przerzuciła przez szyję pasek torebki i wyszła z baru. Rozejrzała się ostrożnie i ruszyła w stronę tylnego wejścia budynku.
Tyły Białego Konia okazały się niedużym parkingiem, zastawionym gęsto błyszczącymi w słońcu samochodami. To właśnie miejsce wybrała sobie czarnowłosa kelnerka na spacer z płaczącym dzieckiem na rękach. Na twarzy miała wyraz głębokiej troski.
Tonks ruszyła szybko w jej stronę.
- Przepraszam... - szepnęła, ostrożnie, żeby nie przestraszyć ani jej, ani dziecka, które właśnie zaczęło się uspokajać.
Dziewczyna odwróciła się i zmarszczyła lekko brwi.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - zatroszczyła się Tonks, a gdy dziewczyna pokręciła głową, zapytała: - Zna pani może Albusa Dumbledore'a?
Było to jedno ze standardowych pytań, które zadawali sobie ludzie, by sprawdzić, czy mają do czynienia z czarodziejem lub czarownicą. To zwykle wystarczyło; Albusa Dumbledore'a znali wszyscy w ich świecie, zaś wśród mugoli nikt nigdy o kimś takim nie słyszał.
Twarz dziewczyny rozpromieniła się w jednej chwili.
- Znam, oczywiście, że znam! - zakrzyknęła cicho, tuląc do siebie maleństwo. - To znaczy, że... że...
- Jestem aurorem - przeszła do rzeczy Tonks. Wyciągnęła rękę i przedstawiła się oszczędnie: - Dora.
- Flora - odwzajemniła się dziewczyna.
- Jestem tu, można powiedzieć, na służbie - rzekła Tonks. - Powiedz mi... znasz tych facetów, którzy siedzieli w kącie? Tego chudego, łysego... i tamtego drugiego?
- Dość często tu przychodzą - przyznała Flora. - Pewnie nie zwróciłabym na nich uwagi, ale kiedyś usłyszałam, że wymieniają nazwisko Minerwy McGonagall. Teraz tak wyszło... że zupełnie nie mam kontaktu z naszym światem. Nie mam pojęcia, co się dzieje... Więc, na ile to możliwe, zaczęłam się przysłuchiwać.
- To wspaniale - ucieszyła się Tonks. - Wobec tego mam do ciebie małą prośbę...
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła banknot dwudziestofuntowy.
- Miej na nich oko i ucho - poleciła, dając pieniądze Florze. - To bardzo ważne. Być może przyczynisz się do ocalenia życia niewinnych ludzi. Ja będę tu czasem wpadać... tylko zapewne będę inaczej wyglądać. Ale tym się nie przejmuj. Po prostu ci się wylegitymuję. Na nazwisko mam Tonks.
- Zapamiętam - obiecała Flora i zakołysała maleństwo, które znowu zaczęło pochlipywać.
Tonks poczuła, że ogarnia ja dziwne rozrzewnienie.
- Jak ma na imię? - zapytała.
Na twarzy Flory pojawił się uśmiech, typowy dla matki, która może mówić o swoim dziecku.
- Azalia - odpowiedziała. - Niedługo skończy pięć miesięcy.
- Jak to się stało, że żyjecie wśród mugoli? - szepnęła Tonks.
Uśmiech Flory nieco zbladł; teraz był to uśmiech skrzywdzonego stworzenia, które stara się być dzielne.
- Trzeba z czegoś żyć - odparła. - A że akurat tak się trafiło...
- Gdzie jest ojciec dziecka? - drążyła Tonks.
- Prawie go nie znałam - odparła Flora, wydawać by się mogło, zupełnie obojętnie. - Był tutaj częstym klientem... Ale kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży, zerwał ze mną kontakt. I tak mam szczęście, że nie zostałam zwolniona z pracy i wyrzucona z mieszkania. Ale właściciel coraz częściej się wścieka... Nie wiem, jak to dalej będzie.
Tonks przez dłuższą chwilę stała w milczeniu. W końcu odezwała się:
- Jakbyś potrzebowała pomocy... po prostu powiedz, jak wpadnę tu następnym razem.
Po czym pożegnała się i odeszła.
***
W domu Burnley'ów pojawiła się akurat w momencie, w którym Robert ogłosił koniec posiedzenia.
- Tonks! - ucieszył się. - Świetnie, że jesteś. Wszystko się udało?
- Można tak powiedzieć - odparła Tonks. - Zdobyłam kilka cennych informacji. A jak tam obrady okrągłego stołu? - Wyszczerzyła zęby.
- Król Artur byłby z nas dumny - ucieszył się Robert. - Teraz tylko zaniesiemy do Kwatery nasze drogocenne zapiski - wziął do ręki protokół posiedzenia, wykonany przez Melissę - i widzimy się w przyszłym tygodniu.
- Mogę je zanieść - zaofiarowała się Tonks. - I tak się tam wybierałam, bo obiecałam Ginny, że pomogę im w sprzątaniu.
- No to pójdziemy razem - uśmiechnął się do niej Robert. - Szalonooki chciał, żebym uczestniczył w tym posiedzeniu, które zacznie się za... - odwrócił głowę i spojrzał na zegarek wiszący na ścianie - godzinkę. Ty będziesz miała bojowe zadanie, żeby trzymać naszych rudych urwipołciów jak najdalej od piwnicy. Dziś może ich kusić bardziej, niz zwykle. Na posiedzeniu będą profesor Dumbledore i profesor Snape...
Tonks zamarła.
- Kto? - wychrypiała.
- Albus Dumbledore - powtórzył Robert. - Dyrektor Ho...
- Nie, to później! - powiedziała Tonks, przeszywając męża Berty wzrokiem.
- Profesor Snape? - zdziwił się Robert. Na jego twarz wpłynął lekki uśmiech. - To on jest aż taki straszny?
- A nie?! - zapytali na raz Tonks, Jerry i Lucy. Potem wszyscy w salonie wybuchnęli śmiechem.
- Nie wiem, ja go nie znam - stwierdził Robert. - Fakt faktem, różne rzeczy się o nim słyszało, ale Dumbledore mu ufa. Jaki jest prywatnie... Właśnie chcę się przekonać.
- Wierz mi, że nie chcesz - ostrzegła go Tonks.
- Oj tam, oj tam - zaśmiał się Robert. A potem zakrył sobie usta dłonią. - Ups... Mam nadzieję, że Maksio tego nie słyszał. Podobno za każdym razem, gdy ktoś mówi "oj tam, oj tam", ginie jednorożec.
Rzucił szybkie spojrzenie przez szeroko otwarte drzwi do ogrodu, gdzie w piaskownicy bawił się jego syn.
- Jakby słyszał, już by ci zwrócił uwagę - uspokoiła go Berta.
- Uwielbiam tego malca - uśmiechnęła się Melissa, podążając za wzrokiem Roberta. - On jest taki słodki...
Berta pokraśniała z zadowolenia, a Robert tymczasem oznajmił, że na niego pora i skierował się w stronę kominka. Po chwili jednak zatrzymał się gwałtownie.
- Co za głupi odruch - westchnął, po czym poprosił gestem Tonks, by ruszyła w stronę drzwi frontowych. - Nie możemy zapominać, że Sieć Fiuu jest pod obserwacją. Będziemy musieli pojechać samochodem.
Prawie godzinę później Robert zaparkował swojego czerwonego fiata nieopodal Kwatery Głównej. Choć z domu Burnley'ów na Grimmauld Place było tylko osiem kilometrów, po drodze utknęli w korku.
- Właśnie za to najbardziej nie cierpię jazdy samochodem - sapnął Robert, chowając kluczyki i dowód rejestracyjny do kieszeni. - Czasem aż mam ochotę przeprosić się z teleportacją.
- A ja bardzo lubię ten sposób podróżowania - uśmiechnęła się Tonks. - Nawet myślę o zrobieniu prawa jazdy.
- Nie chcę cię straszyć - rzekł Robert, wymijając sąsiedni wóz i zrównując się z nią; minęli pośpiesznie numer 7 - ale egzamin to masakra. Ja zdałem dopiero za piątym razem. Dwa razy oblałem przez rowerzystów. Za czwartym jadę, jestem już bardzo blisko Ośrodka Ruchu Drogowego, nagle widzę - wyciągnął teatralnie rękę. - Jedzie. Pamiętałem doskonale moją poprzednią skuchę, ale starałem się nie wpaść w panikę. Po prostu włączyłem kierunkowskaz i wyprzedziłem tego cepa... na skrzyżowaniu.
- To źle? - zapytała Tonks.
- To jedna z najgorszych zbrodni, jakie można popełnić na egzaminie - odpowiedział Robert. - I żeby to było jakieś wielkie skrzyżowanie... Nie. Nawet nie zauważyłem tej małej uliczki z boku. Jadę, wyprzedzam, kierunkowskazy w porządku, podwójnej ciągłej nie było... Ale nagle egzaminator mówi: "Czy pan wie, jaki pan błąd popełnił?". Zakląłem dość wulgarnie pod nosem, głośno zaś zapytałem: "To gdzie mam zaparkować?".
Tonks roześmiała się.
Po chwili znaleźli się w ciemnym wnętrzu Kwatery Głównej. Tonks, która chciała się przywitać z Syriuszem, weszła razem z Robertem do piwnicy znajdującej się na końcu mrocznego korytarza.
Przy długim stole siedziało już około dziesięciu osób. Wszystkie automatycznie podniosły na nich wzrok, gdy tylko stanęli na szczycie kamiennych schodów. Tonks zadrżała, gdy ujrzała na jednym z najbliższych krzeseł mężczyznę o tłustych włosach, ziemistej cerze i haczykowatym nosie. Severus Snape, którego nie widziała już od czterech lat, wydał jej się tak samo zimny i nieprzyjemny, jak wtedy, gdy opuszczała Hogwart. Tuż obok niego siedział jak zawsze uśmiechnięty Dumbledore, nieco dalej - Syriusz, który wymieniał półgłosem uwagi z jakimś szczupłym mężczyzną o mysich włosach i zmęczonej twarzy. Przy końcu stołu siedział Szalonooki.
Tonks i Robert przywitali się głośno i zeszli po schodach do piwnicy. Robert obrzucił szybkim spojrzeniem Snape'a, od jego białego kołnierza po skraj czarnej szaty. W końcu usiadł obok i odezwał się:
- Niech będzie pochwalony.
Syriusz ryknął śmiechem. Tonks zapewne uczyniłaby to samo, gdyby za gardło nie złapało ją gwałtowne przerażenie.
Robert zadrwił ze Snape'a.
Wymacała ostrożnie wolne krzesło obok Syriusza i usiadła na nim ciężko.
Tymczasem Snape spojrzał na Roberta tak, jakby ten przeistoczył się nagle w hipogryfa.
- Kto?! - ryknął.
- Co: kto? - nie zrozumiał Robert. A potem nagle zreflektował się: - Ach... oczywiście, Jezus Chrystus. Przepraszam, ale byłem pewien, że Kościół Katolicki dopuszcza taką krótszą formę pozdrowienia. Bo wie ksiądz, my, czarodzieje, raczej nie wyznajemy waszej wiary, więc...
Dumbledore nagle poczerwieniał; ukrył twarz w chusteczce i rozkaszlał się, dygocąc na całym ciele. Tonks mogłaby przysiąc, że jest to heroiczna próba zamaskowania śmiechu.
- Najwyraźniej zaszła tu jakaś pomyłka - odezwał się Snape, mówiąc takim głosem, jakby właśnie przełknął cytrynę. - Nazywam się Severus Snape i jestem profesorem w Hogwarcie, a nie żadnym... - tu przewrócił oczami - księdzem.
Syriusz ryknął jeszcze gwałtowniejszym śmiechem, a Tonks odważyła się powoli wypuścić powietrze. Wyglądało na to, że tym razem świat zamierza funkcjonować dalej.
- Co też pan opowiada! - zakrzyknął Robert. - A już myślałem, że urządzimy tu sobie teologiczną pogawędkę. Chętnie bym pogłębił moją wiedzę w tym kierunku, bo ciągle nie mogę pojąć kilku rzeczy. Buddyzm jeszcze rozumiem... wie pan, nirwana i te rzeczy. Ale w końcu nie bardzo mogę pojąć, dlaczego katolicyzm jest uznawany za monoteistyczny, skoro, wzorem antycznej Grecji, ma swoich bogów-speców od wszystkiego. Choćby Krzysztofa, boga podróży i transportu...
- To zupełnie nie tak, mój drogi Robercie - odezwał się Dumbledore, który również wyglądał na rozbawionego. - Ale o tym może ci szczegółowo opowiedzieć profesor Flitwick... Mało kto o tym wie, ale Filius, zanim trafił na stałe do naszego świata, był wychowywany w duchu chrześcijańskiej tradycji. To podobno zostaje w człowieku na całe życie... Bo rzeczywiście, w gabinecie Filiusa przez cały czas wisi krzyżyk.
- Nie przeczę, że temat zapowiada się bardzo interesująco - stwierdził cierpko Snape. - Ja jednak nie mam czasu siedzieć tu i dyskutować na tematy niezwiązane z istotą posiedzenia. Dlatego proponowałbym, byśmy już zaczęli, skoro mamy wszystkich...
Rzucił szybkie, przeszywające spojrzenie na Tonks. Ta spuściła wzrok z nagłym i niemiłym poczuciem, że ma coś strasznego na sumieniu.
- Jeśli byłaś na posiedzeniu u Roberta, to radzę ci się stąd zmywać - szepnął jej do ucha Syriusz. Jego głos nadal drżał od wstrzymywanego śmiechu. - Tam, gdzie jest Snape, nie czeka cię nic dobrego.
- Wiem - odszepnęła Tonks. - Przyszłam, żeby pomóc dzieciakom w sprzątaniu.
- Są na drugim piętrze - rzekł Syriusz. - Jak się skończy posiedzenie, ja i Remus też tam przyjdziemy.
Tonks wyjrzała ukradkiem za ramię kuzyna i dostrzegła spojrzenie mężczyzny o mysich włosach. To pewnie był ten Remus. Uśmiechnęła się do niego; on odwzajemnił uśmiech.
- Przekażesz Szalonookiemu moje najnowsze notatki, okej? - poprosiła jeszcze, podsuwając kuzynowi dwie wyrwane kartki z zeszytu. - Myślę, że powinien się z tym zapoznać, jeszcze zanim opowiem to na najbliższym posiedzeniu.
- Nie ma sprawy - rzekł Syriusz.
Tonks podniosła się i skierowała do wyjścia. Chwilę później wspinała się już po schodach na drugie piętro.
I'm first! Yeah!!! A notka oczywiście super... chociaż już ją znam... ;P
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy......
Boże, ile się naczekałam na tę notkę... Jak zwykle suuuuuper:-* Napisz coś szybko, a tak wogóle to jesteś miszczem pisania, widzałam twoje poprzednie blogi, a nimfadorę, te 80 rozdziałów przeczytałam w 1 dzień. XD
OdpowiedzUsuń